sobota, 25 października 2008

Zoon partyoon.

Jeśli Erasmus miałby dostać drugie imię to niewątpliwie byłoby to "party-time". Co tygodniowe imprezy wchodzą w krew. To już nawet nie nawyk. To odruch. Imprezuje się tak jak się oddycha.
Na początku potańcówy i popijawy stanowiły istotny element integrujący. Nikt wtedy nie wiedział, gdzie kto rezyduje, a było wiadomo, że przecież stawią się na imprezie. Co innego mogliby robić w Klagenfurcie? Przecież nie pójdą do kina z niemieckim dubbingiem w każdym filmie.
Erasmus uczy otwartości. Jeśli ktoś jest oporny wtedy używa się liquid encouragement w postaci alkoholu. Od jednego piwa po hektolitry wódki, zależy od jednostkowej odporności na procenty. Potem już idzie gładko. Łatwiej mówi się po anglielsku i wreszcie rozumie się niemiecki.

Imprezy należy podzielić na dwa typy:
a) rozmowy przy napojach
b) potańcówy

Pierwsza charakteryzuje się niepoliczalną ilością alkoholu, który to wlewają w siebie uczestnicy. Drugie w sumie też, tylko nie ma czasu tyle pić, ze względu na zapraszające na parkiet koleżanki/koledzy. No i przy tym dudnieniu z głośników nie idzie porozmawiać.
Miejsca w któych owe spotkania się odbywają to głównie kluby poszczególnych akademików znajdujące się w piwnicach bądź odpowiednio dużych wspólnych kuchniach (czasem na Uniwerku odbywa się megabiba z megażałosną muzyką). Z reguły pogadanki są bardziej stypiarskie jednakże zdarza się, iż pod wpływem alkoholu/szaleństwa/nudy, ktoś zaczyna robić coś nienaturalnego. Np. zwala wszystko z jednego ze stołów i zaczyna na nim tańczyć. Rozkręca to całe towarzycho, jako że każdy by chciał potańczyć na stole. Zrzucają więc puste lub pełne butelki i kielonki z reszty stołów i anektują je na własny użytek. Szybko okazuje się, że stoły wcale nie są takie fajne, więc możnaby urządzić walkę na poduszki. Skąd wziąć poduszki? Ano z kanap stojących pod każdą ścianą.
Rano ktoś to wszytsko sprząta:).


Na przyjęciach można wyróżnić stałe elemety gry. Pierwszy to jeden z Amkerykanów, który pojawia się w piżamie i w klapkach. Szybko też da się usłyszeć pewnego Hiszpana i kolejnego Amerynina, którzy prześcigają się w rzucaniu angielskimi mięskiem. Po upływie czasu i alkoholu spontanicznie pojawiają się parki, które cichcem opuszczają miejsce imprezy. Po kolejnym upływie zaczyna się faza gadania o głupotach. Jeśli, ktoś ma jakiś dziki pomysł to ostatnia szansa by go zrealizować. Potem najwięszy ubaw powstaje z obserwowania najbardziej "wpływowych" osób. Jest to też moment, kiedy tworzą się grupy narodowe. Właściwie tylko dwie. Polska i Hiszpańska. Ludzie są tak zmęczeni bądź spici, że nie chce im się rozmawiać w nieojczystym języku. Mniejszości dołączają się do Amerykanów, którzy oczywiście mówią po angielsku. Czasem zdaża się jakiś nadgorliwiec, który koniecznie chce powiedzieć Ci coś ważnego i akurat musi to zrobić po niemiecku.

Powrót do domu jest hałaśliwy. Odpiowiedzialność za zakłucanie spokoju o czwartej nad ranem z reguły ponoszą Hiszpanie, którym co chwila przypominają się jakieś piosenki z Heimatu. Nawet jeśli nie śpiewają są wystarczająco głośni by zmusić mnie do użycia, nabytych w przypływie geniuszu, zatyczek do uszu.

Następnego dnia trzeba porządnie wypocząć na wykładach, by mieć siłę na kolejną imprezę.

Komentarze (3):

Blogger Staszek Krawczyk pisze...

To mi przypomina rzecz, o której pisał Wojtek: iż w Anglii ludzie upijają się w czwartek wieczorem, aby późniejszy kac nie zabierał im cennego sobotniego czasu wolnego, tylko mniej wartościowy piątkowy czas pracy.

Rozumiem, że "ktoś, kto sprząta" to erasmusowe skrzaty domowe?

Czytam ten Twój blog, Piotrze, i dochodzę do przeświadczenia, że wszyscy dookoła to sami ekstrawertycy i imprezowicze nie z tej ziemi, a tylko mnie to specjalnie nie kręci. Ciekawe, jak by na mnie wpłynęło studiowanie za granicą. ;]

3 listopada 2008 23:16

 
Blogger Piotr Podróżnik pisze...

Ktoś, czyli ci ludzie, którzy zgłaszają się do stania za ladą i sprzedaży alkoholu. Oczywiście napiwki lecą do ich kieszeni. Qui pro quo.

Nie do końca wszyscy. Są tu też ludzie, nie przepadający za imprezami. Sam do nich należę.(To trzeba podkreślić. Nie jestem typem imprezowicza, ale z barku laku i tak chodzę na te popijawy).
Jednak nawet oni pojawiają się od czasu do czasu. Albo po to by się wyszaleć po nadmiarze zajęć, które to wybrali sobie w nadmiarze masochizmu. Albo po prostu, żeby nie być do końca out.

PS. Ostatnio jedna z koleżanek oświadczyła mi, że już więcej nie zapali i nic nie wypije:). Na razie trzyma się już tydzień w swym postanowieniu.

Ja również się ograniczam, ale ze względów finansowych:).

4 listopada 2008 00:42

 
Blogger Staszek Krawczyk pisze...

I jak idzie tej koleżance? Tudzież z ciekawości: jaką miała (ma) motywację? O ile to nie tajemnica, oczywiście. :-)

8 listopada 2008 11:11

 

Prześlij komentarz

Subskrybuj Komentarze do posta [Atom]

<< Strona główna