sobota, 25 października 2008

Skok w bok

Republika Wenecka była najdłużej istniejącą republiką w historii. (Istniała od 697 do 1797). Miasto między Wschodem i Zachodem. Jeden z najważniejszych portów morza Śródziemnego. Po odkryciu Ameryk ciężar handlowy przenosi się z morza Śródziemnego na Atlantyk. Siłą rzeczy traci na znaczeniu i Republika Wenecka. Z wolna przestaje się liczyć na świecie. Aż w 1797 na skutek włoskiej wyprawy Napoleona, ulega likwidacji. Do dziś miasto nosi ślady dawnej świetności, jednak wszędzie daje się zauważyć oznaki rozkładu i niszczenia. Z pięknych renesansowych budowli sypie się tynk i odpada farba. Przynajmniej woda z kanałów już tak nie śmierdzi jak kiedyś.

Wałówka na każdą podróż. Survival kit.


Z Klagenfurtu do Wenecji mam żabi skok. Sama podróż nie była długa, ale obfitowała w niespodzianki. Początkowy plan bezpośredniego dojazdu zmienił się na skutek awarii jakieś trakcji kolejowej. Od razu podstawiono nam autokary, więc nie było problemu. Trasa wiodła przez Alpy. Autostrada ciągnęła się dolinami, a dodatkowo wielokrotnie przejeżdżaliśmy przez wydrążone w górach tunele. Na skutek uprzejmości jechałem z koleżanką Moniką (Pzdr.) w innym autokarze niż reszta grupy. Po prostu ustąpiliśmy miejsca pewnemu miłemu staruszkowi i mniej miłej staruszce, która za wszelką cenę chciała kogoś wywalić ze swojego miejsca. Przez całą drogę gadaliśmy o głupotach. Zdążyłem też w międzyczasie obiecać Monice, że zatańczę z nią walca. Ot cena jaką się płaci za nie wyparzoną gębę. Piotruś nie wiedział wtedy, że jeszcze tego wieczoru obietnicę spełni.

Pogoda jak latem.

Jak wyżej.

Wenecji było niezwykle ciepło, zważywszy na to, że była połowa października. Nasz plan polegał po prostu na dojściu do Placu św. Marka. Zaczęliśmy więc marsz przez labirynt wąskich uliczek i gwałtownych skrętów. Wtedy po raz pierwszy dał się nam we znaki ogromny tłum turystów. Uliczki Wenecji są zapchane turytami tak mocno, jak Manhattan samochodami. Nie dziwota, że grupa się podzieliła, a ludzie pogubili. Kierowani instynktem samozachowawczym postanowiliśmy dojść do Placu św. Marka na własną rękę. Nie było to specjalnie trudne zważywszy na strzałki oznaczające drogę. Dotarliśmy (część grupy rzecz jasna), na plac, gdzie naszym oczom ukazała się jednolita masa ludzi. Ogromny tłum. W kolejnym przypływie, tym razem geniuszu, postanowiłem stanąć na pobliskim stole, żeby wystawać ponad tłuszczę. Kiedy reszta zbłąkanych owieczek z grupy docierała na plac widzieli mnie stojącego na stole. Spędziliśmy trochę czasu na placu, robiąc zdjęcia i karmiąc gołębie (co jest zakazane pod groźbą kary 50 euro). Posłuchaliśmy trochę Vivaldiego granego przez orkiestę na żywo, dla gości jednej z restauracji. Przeszliśmy się wybrzeżem podziwiając zachód słońca. Statki, stateczki i łodzie zapełniały cały akwen wodny.
Potem odwiedziliśmy dzielnicę mieszkalną. Nie było tam w ogóle turystów, tylko sporadycznie, ktoś z mieszkańców pojawiał na chwilę. Co nas zaskoczyło to ilość prania wywieszonego na sznurkach pomiędzy kamienicami. Spokojna atmosfera tej dzielnicy o wiele bardziej przypadła mi do gustu niż zatłoczone centrum pełne turystów.

Jedna z zatłoczonych uliczek.

I jeszcze bardziej zatłoczony Plac św. Marka.
Starówka Wenecji to istny skansen dla turystów.

W międzyczasie zdążyło się już ściemnić i Wenecję rozświetlały latarnie. Po krótkim odpoczynku w małym parku ruszyliśmy z powrotem ku dworcowi. I znów grupa się podzieliła, tym razem na dwie połówki. Przeszliśmy z powrotem wybrzeżem, by zobaczyć Plac św. Marka o zmroku. Zobaczcie sami jak wygląda.

Dołóżcie do tego muzykę klasyczną wygrywaną przez orkiestrę. A nawet dwie, grające po dwóch przeciwnych stronach placu. Podeszliśmy do jednej ze stron by przysłuchać się bardziej. Szybko zorientowałem się, kiedy przestali grać Vivaldiego i zaintonowali jeden z walców Straussa Jr. Przypomniała mi się poranna obietnica i po odrobinie zachęty ruszyliśmy z Moniką do tańca. Musiało to wyglądać dość pokracznie, ze względu na fakt, że walca ostatni raz tańczyłem na studniówce, a tancerzem jestem żadnym; ale nie o to chodzi, jak co komu wychodzi. Prawda jest taka, że trudno wyobrazić sobie lepszą scenerię do tańca i przede wszystkim bawiłem się przednio.

Po prawej pod zadaszeniem gra orkiestra.

Wenecja nocą jest równie piękna jak za dnia.

Kiedy skończyliśmy się bawić na placu św. Marka cudownym trafem napatoczyła się na nas druga część rozłączonej grupy. Razem już doszliśmy na dworzec, gdzie czekając na pociąg graliśmy w Uno (Makao jest sto razy lepsze!). Po niezwykle niewygodnej podróży, około piątej nad ranem dotarliśmy do Klagenfurtu.

Komentarze (5):

Blogger Staszek Krawczyk pisze...

Survival kit jest po prostu rozbrajający. Zwłaszcza, oczywiście, ta jego połowa, którą postrzegamy dzięki korze wzrokowej półkuli dominującej dla mowy — czyli prawa.

Dobrze, że piszesz, pisz dalej!

25 października 2008 22:36

 
Blogger Wojtek pisze...

Survival kit? To na drugi raz sprawdzę, czy go masz w plecaku jak ruszymy do Lake District;>

Ostatnie zdjęcie ładne, szkoda że pochylone. I jeszcze bardziej szkoda, że nikt wam nie zrobił zdjęcia jak walcowaliście:) Ale piątka za fantazję;)

26 października 2008 02:18

 
Blogger Piotr Podróżnik pisze...

Piątka? Czemu tak nisko:)

26 października 2008 11:27

 
Blogger Wojtek pisze...

Bo nie napisali o tym w wiadomościach:P

//prześlij mi Twoje odpowiedzi na komentarze/linki do nich ok?

26 października 2008 16:24

 
Blogger słowi_Anka pisze...

Ja też żałuję, że nikt ni uwiecznił tego "walca".. :) Na następnym skoku w bok proponuję kozaczoka :D

27 października 2008 07:55

 

Prześlij komentarz

Subskrybuj Komentarze do posta [Atom]

<< Strona główna