niedziela, 16 listopada 2008

Ćpun kinowy

Mija właśnie trzeci tydzień od czasu kiedy ostatni raz byłem w kinie. Pojawiają się pierwsze objawy głodu. Zaczynam codziennie oglądać film na laptopie. W czwartek obejrzałem dwa.
Jeszcze parę dni i zacząłbym przejawiać pierwsze oznaki obłędu. Dbając więc o zdrowie psychiczne postanowiłem udać się do kina. Szczęśliwcem, na którego padł traf okazał się nowy Bond o dziwnym tytule, który po niemiecku brzmi Ein Quantum Trost.

Dotychczas widziałem już wszystkie poprzednie Bondy. Nawet ten nieszczęsny remake Nigdy nie mów nigdy i Casino Royale z Davidem Nivenem. Odkąd pamiętam dobrze bawiłem się na każdym Bondzie. Nawet na tych najgłupszych i najsłabszych. Rebooting serii w postaci Casino Royale był smakowitym kąskiem. Pełen nadziei i w sumie oczekując powtórki z poprzedniej części udałem się do klagenfurckiego Cine City.

W tym miejscu pozwolę sobie zawiesić wątek by opisać coś innego. Film zaczynał się o 23.00 a samo kino znajduje się na drugim końcu Klagenfurtu. Tak z półtorej godziny pieszo i to moim tempem. Nie zraziło mnie to jednak, zwłaszcza, że byłem na dużym głodzie. Nawet perspektywa tak długiego powrotu przez praktycznie cały Klagenfurt o drugiej w nocy nie mogła mnie powstrzymać. I oto!
Na skutek boskiej interwencji dowiedziałem się, że PPP (Piękne Polskie Panie) postanowiły obczaić Weinahtsmarkt w centrum Klagenfurtu i napić się trochę tradycyjnego tutaj Gluhwein. Co w tym boskiego? A to, że skoro są Pięknymi Polskimi Paniami to i pojawia się rycerz, który owe panie do centrum zawieźć postanowił. W przypływie szlachetności postanowił podrzucić i mnie. Tyle, że do kina. Kiedy usłyszał o moim szalonym planie, w jeszcze większym przypływie szlachetności, odebrać mnie i przywieźć z powrotem. (Herzlichen Danken, Kerl!). Ktoś determinowany zawsze osiągnie cel. I jeszcze mu pomogą.

Niewątpliwie dziwić może fakt, że postanowiłem wybrać się do kina, które leży najdalej od mojego miejsca zamieszkania (co by być dokładnym - na drugim końcu miasta. Dosłownie). I to jeszcze na najpóźniejszy seans. W Klagenfurcie są tylko trzy kina. Tylko w jednym grają Quantum of Solace. W dodatku jest jeden seans, który nie jest po niemiecku a z oryginalnymi głosami! Oczywiście o 23.00. Niemiecka mania do dubbingowania wszystkiego co popadnie dotarła (kurde!) też do Austrii. Na prawdę nie chciałem usłyszeć Ich heiße Bond. James Bond. wymawiane jakimś skrzeczącym głosem dubbingującego aktora. Jak oni mogą oglądać tych wszystkich filmów w tym języku. Każde słowo jest jak egzekucja!

Samo kino to średniej wielkości multiplex z jakąś kręgielnią i automatami z grami komputerowymi. Co mi się spodobało to wystrój. Na ścianach i suficie porozwieszane był obrazy kompilacje w stylu Akademii Platońskiej Rafaela, tyle że zamiast Platona i Arystotelesa na środku stali Merlin Monroe i James Dean. Nie trzeba chyba mówić, że reszta filozofów zastąpiona została aktorkami, aktorami i postaciami z kreskówek. Niezły motyw.
Co nie jest fajne i co budziło moją irytację to fakt, że można palić wewnątrz całego budynku - poza salami kinowymi. Kurde. Jak ktoś chce palić to proszę bardzo. Tylko, do ciężkiej cholery, niech nie robi tego przy innych!

No! Teraz, kiedy znamy już moje motywy i wygląd kina, możemy w końcu wrócić do głównego wątku. Pełen nadziei i w sumie oczekując powtórki z Casino Royale udałem się do klagenfurckiego Cine City. Zapowiedzi nastroiły mnie niezwykle pozytywnie. Wydawało się, że ten Bond będzie bardziej ciężki i brutalny. Wydawało się, że dostanę więcej tego dobrego co było w Casino Royale.

Kurcze. Znowu muszę zrobić przerywnik. Ot, po prostu muszę podzielić się pewnym spostrzeżeniem. Trylogia filmów o Jason'ie Bourne'ie była w pewnym sensie przełomowa. Prezentowała zupełnie inne podejście do filmów akcji. Akcja nie była tylko rozrywką, była częścią fabuły. Była fabułą. Bijatyki nie polegały na waleniu się po mordach, albo na prezentowaniu tej części wschodnich sztuk walki, której nauczył się aktor. Było jakoś tak minimalistycznej. Sceny akcji były jak instruktarze walki długopisem. Pościg i karambol pokazany był z chirurgiczną precyzją, kamerzysta skakał za Mattem Damonem dla lepszego efektu. No i fabuła wciągała. Po Tożsamości, Krucjacie i Ultimatum reszta gatunku musiała się zmienić. W Bourne'ową stronę poszło Casino Royale. I to w eleganckim Bondowym stylu.

Quantum of Solace to zupełnie inny Bond niż Casino Royale. Fabuła trochę tępawa, naiwna jakby dziecięca. Sceny akcji też jakby trochę dla dzieciarni. Zawsze lubiłem sposób w jaki Bondy komentowały rzeczywistość. Tym razem jednak częściowo pojechano po bandzie. Żarty najprostszego typu - polityczne. O ile scena, gdzie zamiast dolarami bandziory wymieniają się ojro, bo dolar spadł na pysk jest całkiem śmieszna, o tyle komentarz o wojnie już nie. Bonda z dala od polityku trzymać należy. On nie od tego. Ale, komentarze Craiga o amerykanach były całkiem wporzo; tak samo jak i ekologiczne motywy. No i rozmowa o drinku rozwala. Nie jest więc tak źle. No i Craig gra rewelacyjnie.
Zamiast pójść drogą wyznaczoną przez Casino Royale twórcy postanowili wrócić do pierwszych Bondów z Sean'em Connery'm. (Nie napiszę, że zbliżyli się przez to do książkowego pierwowzoru bo przeczytałem tylko jedno opowiadanie Fleminga). Szkoda, że chcąc odwołać się do wcześniejszych odsłon agenta Jej Królewskiej Mości poporstu odgrzali parę starych kotletów. To co kiedyś bawiło, po raz drugi bawi umiarkowanie albo wcale. W zasadzie odniosłem wrażenie, że nie do końca wiedziano jaką konwencję przyjąć i wyszedł taki kogel-mogel. I brakowało mi takiej penerskiej bond - akcji w stylu przebijania ściany czołgiem z Goldeneye lub wskakiwania przez przednią szybę do rozpędzonego samochodu z Casino Royale. W zamian dostałem żałosny skok ze spadochronem.
W pewnym momencie myślałem nawet, że James został kimś na kształt anarchisty walczącego z nienazwaną korporacją czy innym syndykatem. Dzięki Bogu okazało się, że nawet jeśli świat się zmienia to agent 007 zawsze zostaje taki sam. Oby następny Bond okazał się lepszy, czego sobie i wam życzę.

Genug. Ende.

Komentarze (3):

Blogger Staszek Krawczyk pisze...

Dzięki za notkę! To w takim razie ja do kina na to nie idę. :-)

16 listopada 2008 23:21

 
Blogger zofija pisze...

1. Nie mówi podobno ani razu my name is Bond James Bond, więc i ich heisse bond udałoby ci się nie usłyszeć ;)
2. Fajne musi być to kino, aż chciałabym je zobaczyć...
3. Nie wiedziałam, że masz tak dobre zdanie o Mattcie Damonie ;) i jego rozbijaniu sięjako bourne, tylko szkoda że mu Marie zabili ...
4. I tak pójdę go obejrzeć, tylko po teście z patomorfologii ;)

17 listopada 2008 18:36

 
Blogger Piotr Podróżnik pisze...

Nie mówi to prawda.
Zobaczysz co mówi przy drinku:).

Tylko te obrazy są fajne. Reszta kina już nie.

Trylogia Bourne'a jest zarąbista (a nawet zajebonzo) i jest na mojej liście "personal best ten":)

Idź, bo jak już oglądać to tylko w kinie prawda?

18 listopada 2008 01:14

 

Prześlij komentarz

Subskrybuj Komentarze do posta [Atom]

<< Strona główna