poniedziałek, 2 lutego 2009

Krejzol łikend

Instytut Czita i Dziecka zaleca słuchanie tego kawałka w trakcie czytania lektury:
http://www.youtube.com/watch?v=RGpkNPbSa2Q


Są takie momenty w życiu, kiedy człowiek jest tak zalatany, że przebimbanie 20 minut stanowi niepowetowaną stratę czasu. Są takie momenty, kiedy człowiek nie może znieść bezczynności. Wpada w swoisty trans ruchu i działania.
Ostatni raz przeżywałem taki moment pewnego czerwcowego tygodnia, kiedy nałożyły mi się na siebie dwie sesje. Jeżeliby sięgnąć pamięcią jeszcze głębiej to od razu przypominam sobie dzień przed marynkową studniówką. (Kto wie, do której byśmy tam siedzieli, gdyby nie zamknęli szkoły i nas nie wyprosili).

Około drugiej w nocy na trzecim piętrze akademika Mozartheim dało się słyszeć kłapanie gumowych laczków. Piotr szedł chwiejnym krokiem trzymając w ręku pokaźnych rozmiarów kubek z czarną herbatą. To już czwarta herbata w ciągu ostatnich trzech godzin. Zatrzymał się na chwilę, chociaż właściwiej byłoby napisać, że coś go zatrzymało. To, że o drugiej w nocy słyszał krystalicznie czysty, kobiecy głos można było wytłumaczyć na dwa sposoby. Możliwe, że to Hope znowu zaczęła śpiewać, a że płuca ma niezłe słychać ja było w promieniu dwóch pięter. Możliwe też, że to zmaltretowany umysł Piotra odtwarzał Glorię w D moll Vivaldiego, którą ostatnimi czasy słyszał parokrotnie. Kiedy operowy śpiew zmienił się w Show me your genitals. WHAT? Genitals! WHAT? Genitals! a potem w unter mein Regenschirm... schirm, schirm, schirm, schirm było jasne, że to Hope.

Moment wcześniej Piotr skończył szorować łazienkę należącą do Misty, która w tym czasie sprawdzała jego pracę semestralną. Misty wyjeżdżała za 8 godzin musiała więc zdać pokój w warunkach względnej czystości. Na Skypie zadzwoniła jej mama, wtedy pracę zaczęła sprawdzać, dopiero co przybyła skądś tam Hope. Wszystko działo się przy użyciu jednego laptopa. Łazienka była już czysta.

Po drodze do pokoju Misty, Piotr musiał uważać na porozrzucane wszędzie walizki i worki ze śmieciami. Nie tylko Misty wyprowadzała się ostatniego dnia stycznia. W akademiku panował niezły rozgardiasz. Na końcu jednego z korytarz Hindusi właśnie tworzyli TV corner. Dodatkowo, Piotr jako jeden z tych którzy zostają, rozpoczął szeroko zakrojną akcję scavenging'u. W wyniku zbierania rzeczy po ludziach, którzy wyjeżdżają i absolutnie nie potrzebują już tego szmelcu, w ręce Piotra trafiły m.in:

- telefon komórkowy i dwie karty sim
- miotła
- kilo cebuli
- pięć kilo środków czyszczących
- bardzo ciężki kosz rzeczy, których Piotr nie miał czasu przejrzeć
- resztkę octu
- głośniki z amerykańską wtyczką i spalonym konwerterem
- sterty papieru
- takie coś, jakby balonik do którego nalewa się ciepłą/ zimną wodę i kładzie np. na głowę
- pół szafy ubrań, teraz już szmat
- zestaw damskich kosmetyków
- i wuchtę innych Kleinigkeiten

Półki, które nawet wtedy kiedy w pokoju 308 mieszkały dwie osoby, były puste, są teraz wypełnione po brzegi. Do listy dziwnych rzeczy można zaliczyć też elektryczną maszynę do podgrzewania pizz, którą w posiadanie wziął Felipe.

Pożegnania objęły ostanie kolacje we wspólnym gronie, a także rowerowe wycieczki do Hauptbahnhof. (Oczywiście, kiedy wyruszyliśmy w kierunku dworca, zaczął sypać śnieg.) Nie obyło się też, bez tradycyjnych już imprez. Tradycyjnie też wypieprzono nas z polskiego przyjęcia w Concordii. Tak rozpoczął się ponad godzinny exodus od akademika do akademika. Więcej o pożegnaniach w następnym wpisie.

W momencie, w którym większość Erasmusowców skończyła już sesję i zbierała się do wyjazdu, na mnie wciąż czekał najważniejszy egzamin. Fakt, że udało mi się przeczytać dwa Książkozordy i jeden średniej wielkości podręcznik, w czasie kiedy każda obsuwa w czasie (a było tego trochę) kosztowała z 30 stron każdej z książek, wypada uznać za cud. W pewnym momencie złapałem się na tym, że musiałem czytać przy muzyce. Po pierwsze, żeby nie zasnąć. Po drugie, żeby zrównoważyć dzwonienie w uszach, które spowodowane było spowodowane nadmierną aktywnością. Potrzebny był mi stały dopływ bodźców.

Z ciekawszych epizodów. Na 10 minut pojawił się w pokoju mój (domniemany) nowy współlokator, by potem zniknąć. Przypuszczalnie wybrał inny pokój, w innym akademiku.

Jakoś pomiędzy tym wszystkim, 29 godzin po kupnie, skradziono mój rower. No cóż! Ludzie są tylko ludźmi. Lubią pieniądze, ale tak było zawsze... Ludzkość lubi pieniądze, z czegokolwiek byłyby zrobione, czy to ze skóry, czy z papieru, z brązu, czy złota (...) są lekkomyślni... i miłosierdzie zapuka niekiedy do ich serc. Opowiedziałem moją historię Alys, pewnej Brytyjce spod Manchesteru (jej akcent rozwala), w zamian dostałem od niej inny rower. Równie piękny i sprawny. Za darmo. Na jej cześć postanowiłem nazwać go (tak, to już nie damka) trochę niejednoznacznie: Ferrari (Takie właśnie nazwisko nosi moja donorka).

Sen? Co?

Komentarze (2):

Blogger Staszek Krawczyk pisze...

Ponieważ sesję mamy (prawie) wszyscy, komentarz nie będzie zbytnio twórczy i sprowadzi się do zdania: "Do zobaczenia w Polsce". :-)

3 lutego 2009 09:12

 
Blogger słowi_Anka pisze...

Recykling godny poznaniaka :) P.S. Czy Hope też wyjechała, bo ja bym chyba nie zasnęła w takim klimacie... ;)

4 lutego 2009 17:33

 

Prześlij komentarz

Subskrybuj Komentarze do posta [Atom]

<< Strona główna