sobota, 25 października 2008

Zoon partyoon.

Jeśli Erasmus miałby dostać drugie imię to niewątpliwie byłoby to "party-time". Co tygodniowe imprezy wchodzą w krew. To już nawet nie nawyk. To odruch. Imprezuje się tak jak się oddycha.
Na początku potańcówy i popijawy stanowiły istotny element integrujący. Nikt wtedy nie wiedział, gdzie kto rezyduje, a było wiadomo, że przecież stawią się na imprezie. Co innego mogliby robić w Klagenfurcie? Przecież nie pójdą do kina z niemieckim dubbingiem w każdym filmie.
Erasmus uczy otwartości. Jeśli ktoś jest oporny wtedy używa się liquid encouragement w postaci alkoholu. Od jednego piwa po hektolitry wódki, zależy od jednostkowej odporności na procenty. Potem już idzie gładko. Łatwiej mówi się po anglielsku i wreszcie rozumie się niemiecki.

Imprezy należy podzielić na dwa typy:
a) rozmowy przy napojach
b) potańcówy

Pierwsza charakteryzuje się niepoliczalną ilością alkoholu, który to wlewają w siebie uczestnicy. Drugie w sumie też, tylko nie ma czasu tyle pić, ze względu na zapraszające na parkiet koleżanki/koledzy. No i przy tym dudnieniu z głośników nie idzie porozmawiać.
Miejsca w któych owe spotkania się odbywają to głównie kluby poszczególnych akademików znajdujące się w piwnicach bądź odpowiednio dużych wspólnych kuchniach (czasem na Uniwerku odbywa się megabiba z megażałosną muzyką). Z reguły pogadanki są bardziej stypiarskie jednakże zdarza się, iż pod wpływem alkoholu/szaleństwa/nudy, ktoś zaczyna robić coś nienaturalnego. Np. zwala wszystko z jednego ze stołów i zaczyna na nim tańczyć. Rozkręca to całe towarzycho, jako że każdy by chciał potańczyć na stole. Zrzucają więc puste lub pełne butelki i kielonki z reszty stołów i anektują je na własny użytek. Szybko okazuje się, że stoły wcale nie są takie fajne, więc możnaby urządzić walkę na poduszki. Skąd wziąć poduszki? Ano z kanap stojących pod każdą ścianą.
Rano ktoś to wszytsko sprząta:).


Na przyjęciach można wyróżnić stałe elemety gry. Pierwszy to jeden z Amkerykanów, który pojawia się w piżamie i w klapkach. Szybko też da się usłyszeć pewnego Hiszpana i kolejnego Amerynina, którzy prześcigają się w rzucaniu angielskimi mięskiem. Po upływie czasu i alkoholu spontanicznie pojawiają się parki, które cichcem opuszczają miejsce imprezy. Po kolejnym upływie zaczyna się faza gadania o głupotach. Jeśli, ktoś ma jakiś dziki pomysł to ostatnia szansa by go zrealizować. Potem najwięszy ubaw powstaje z obserwowania najbardziej "wpływowych" osób. Jest to też moment, kiedy tworzą się grupy narodowe. Właściwie tylko dwie. Polska i Hiszpańska. Ludzie są tak zmęczeni bądź spici, że nie chce im się rozmawiać w nieojczystym języku. Mniejszości dołączają się do Amerykanów, którzy oczywiście mówią po angielsku. Czasem zdaża się jakiś nadgorliwiec, który koniecznie chce powiedzieć Ci coś ważnego i akurat musi to zrobić po niemiecku.

Powrót do domu jest hałaśliwy. Odpiowiedzialność za zakłucanie spokoju o czwartej nad ranem z reguły ponoszą Hiszpanie, którym co chwila przypominają się jakieś piosenki z Heimatu. Nawet jeśli nie śpiewają są wystarczająco głośni by zmusić mnie do użycia, nabytych w przypływie geniuszu, zatyczek do uszu.

Następnego dnia trzeba porządnie wypocząć na wykładach, by mieć siłę na kolejną imprezę.

Przepis

Bardzo lubię się przebierać, a od baaaaaardzo dawna nie miałem już okazji. Nie dziwota, że kiedy dowiedziałem się o Halloween Party zapaliłem się nieco i podjąłem odpowiednie przygotowania. Kilka wizyt w sklepie Caritasu z ubraniami, parę odwiedzin u koleżanek, parę wizyt w drogeriach i żal przy ścinaniu brody. Oto przepis na strój:

Składniki:

Stara marynarka od garnituru: 5 euro,
Za małe spodnie: 5 euro,
Sprej do włosów: 2 euro,
Farba do twarzy: 3 euro,
Niemodny krawat: 1 euro,
Cień do powiek: dzięki życzliwości koleżanek,
Czarne rękawiczki : jak wyżej,
Wyrobienie sobie nosowego akcentu i rozciągniętego sposobu mówienia: 3 dni
Ciemnoczerwona szminka: cudem znaleziona u jednej z koleżanek
Plastikowy nóż: za darmo,
Czarne buty: mam swoje,
Niebieska koszula: mam swoją,

Zmieszać i grzać na wolnym ogniu przez czterdzieści minut.

Krzyk koleżanek, kiedy wchodzi się do ich pokoju: bezcenne,
Wygranie konkursu za najlepszy strój: bezcenne,
Moment, w którym okazuje się, że nagrodą jest 0,7 Stolicznaji: bezcenne:)


And here we go!

Dobry wieczór. Ja tylko na chwilkę.


Here's my card.


Szukanie ofiary pośród tłumu.

Disturbing?

Skok w bok

Republika Wenecka była najdłużej istniejącą republiką w historii. (Istniała od 697 do 1797). Miasto między Wschodem i Zachodem. Jeden z najważniejszych portów morza Śródziemnego. Po odkryciu Ameryk ciężar handlowy przenosi się z morza Śródziemnego na Atlantyk. Siłą rzeczy traci na znaczeniu i Republika Wenecka. Z wolna przestaje się liczyć na świecie. Aż w 1797 na skutek włoskiej wyprawy Napoleona, ulega likwidacji. Do dziś miasto nosi ślady dawnej świetności, jednak wszędzie daje się zauważyć oznaki rozkładu i niszczenia. Z pięknych renesansowych budowli sypie się tynk i odpada farba. Przynajmniej woda z kanałów już tak nie śmierdzi jak kiedyś.

Wałówka na każdą podróż. Survival kit.


Z Klagenfurtu do Wenecji mam żabi skok. Sama podróż nie była długa, ale obfitowała w niespodzianki. Początkowy plan bezpośredniego dojazdu zmienił się na skutek awarii jakieś trakcji kolejowej. Od razu podstawiono nam autokary, więc nie było problemu. Trasa wiodła przez Alpy. Autostrada ciągnęła się dolinami, a dodatkowo wielokrotnie przejeżdżaliśmy przez wydrążone w górach tunele. Na skutek uprzejmości jechałem z koleżanką Moniką (Pzdr.) w innym autokarze niż reszta grupy. Po prostu ustąpiliśmy miejsca pewnemu miłemu staruszkowi i mniej miłej staruszce, która za wszelką cenę chciała kogoś wywalić ze swojego miejsca. Przez całą drogę gadaliśmy o głupotach. Zdążyłem też w międzyczasie obiecać Monice, że zatańczę z nią walca. Ot cena jaką się płaci za nie wyparzoną gębę. Piotruś nie wiedział wtedy, że jeszcze tego wieczoru obietnicę spełni.

Pogoda jak latem.

Jak wyżej.

Wenecji było niezwykle ciepło, zważywszy na to, że była połowa października. Nasz plan polegał po prostu na dojściu do Placu św. Marka. Zaczęliśmy więc marsz przez labirynt wąskich uliczek i gwałtownych skrętów. Wtedy po raz pierwszy dał się nam we znaki ogromny tłum turystów. Uliczki Wenecji są zapchane turytami tak mocno, jak Manhattan samochodami. Nie dziwota, że grupa się podzieliła, a ludzie pogubili. Kierowani instynktem samozachowawczym postanowiliśmy dojść do Placu św. Marka na własną rękę. Nie było to specjalnie trudne zważywszy na strzałki oznaczające drogę. Dotarliśmy (część grupy rzecz jasna), na plac, gdzie naszym oczom ukazała się jednolita masa ludzi. Ogromny tłum. W kolejnym przypływie, tym razem geniuszu, postanowiłem stanąć na pobliskim stole, żeby wystawać ponad tłuszczę. Kiedy reszta zbłąkanych owieczek z grupy docierała na plac widzieli mnie stojącego na stole. Spędziliśmy trochę czasu na placu, robiąc zdjęcia i karmiąc gołębie (co jest zakazane pod groźbą kary 50 euro). Posłuchaliśmy trochę Vivaldiego granego przez orkiestę na żywo, dla gości jednej z restauracji. Przeszliśmy się wybrzeżem podziwiając zachód słońca. Statki, stateczki i łodzie zapełniały cały akwen wodny.
Potem odwiedziliśmy dzielnicę mieszkalną. Nie było tam w ogóle turystów, tylko sporadycznie, ktoś z mieszkańców pojawiał na chwilę. Co nas zaskoczyło to ilość prania wywieszonego na sznurkach pomiędzy kamienicami. Spokojna atmosfera tej dzielnicy o wiele bardziej przypadła mi do gustu niż zatłoczone centrum pełne turystów.

Jedna z zatłoczonych uliczek.

I jeszcze bardziej zatłoczony Plac św. Marka.
Starówka Wenecji to istny skansen dla turystów.

W międzyczasie zdążyło się już ściemnić i Wenecję rozświetlały latarnie. Po krótkim odpoczynku w małym parku ruszyliśmy z powrotem ku dworcowi. I znów grupa się podzieliła, tym razem na dwie połówki. Przeszliśmy z powrotem wybrzeżem, by zobaczyć Plac św. Marka o zmroku. Zobaczcie sami jak wygląda.

Dołóżcie do tego muzykę klasyczną wygrywaną przez orkiestrę. A nawet dwie, grające po dwóch przeciwnych stronach placu. Podeszliśmy do jednej ze stron by przysłuchać się bardziej. Szybko zorientowałem się, kiedy przestali grać Vivaldiego i zaintonowali jeden z walców Straussa Jr. Przypomniała mi się poranna obietnica i po odrobinie zachęty ruszyliśmy z Moniką do tańca. Musiało to wyglądać dość pokracznie, ze względu na fakt, że walca ostatni raz tańczyłem na studniówce, a tancerzem jestem żadnym; ale nie o to chodzi, jak co komu wychodzi. Prawda jest taka, że trudno wyobrazić sobie lepszą scenerię do tańca i przede wszystkim bawiłem się przednio.

Po prawej pod zadaszeniem gra orkiestra.

Wenecja nocą jest równie piękna jak za dnia.

Kiedy skończyliśmy się bawić na placu św. Marka cudownym trafem napatoczyła się na nas druga część rozłączonej grupy. Razem już doszliśmy na dworzec, gdzie czekając na pociąg graliśmy w Uno (Makao jest sto razy lepsze!). Po niezwykle niewygodnej podróży, około piątej nad ranem dotarliśmy do Klagenfurtu.

sobota, 18 października 2008

Exodus i gospodarka przestrzenna

Zbliża się weekend. Jest piątek, godzina 17.45. O 18.00 zamykają sklepy więc trzeba zrobić zakupy na dziś, sobotę i niedzielę. Otwieram drzwi i widzę sąsiadkę z kolegą. Też wybierają się do Hofer'a. Nie idziemy jednak razem, gdyż holuję koleżankę/i by wspólnie wybrać się do świątyni konsumpcji.
Po drodze mijam paru znajomych, którzy już wracają. Niektórzy niosą swe zakupy w rękach, co przezorniejsi wzięli plecak. W sklepach nie dają siateczek, dlatego też mam plecaczek.
Parking jest wypełniony samochodami. To duża odmiana po pustkach jakie z reguły tu panują.
W sklepie nienaturalny tłok. Tylko jedna kasa jest otwarta więc kolejka wbija się głęboko między regały. Rozpoznaję parę studenckich twarzy migających pomiędzy półkami. Zbieram co trzeba i ustawiam się w ogonku. Po dłuższej chwili uruchamiają drugą kasę, pewnie już po 18.00.
Pakuję wałówkę do plecaka i wracam do akademika. Po drodze spotykam kolegę, który odpoczywa. Przed nim leży K 24 - pokaźna zgrzewka piwa. Po prostu uzupełniam zapasy - twierdzi. Istotnie, Whiskey już mu się skończyła. Wracamy już razem. W pośpiechu mijają nas dwie koleżanki, którym albo spóźnia się zegarek o dziesięć minut, albo po prostu są s Hiszpanii.
Po chwili spokojnie mija nas kolejna para koleżanek. Tym na pewno spóźnia się zegarek.
Jakoś ładujemy się do windy z naszymi trofeami. Wielu wchodzi po prostu po schodach. Jadąc windą słyszę spadające i turlające się po schodach zakupy.
Lodówkę mam małą, a zakupów dużo. Po roku tutaj będę mógł napisać licencjat z gospodarki przestrzennej.

wtorek, 14 października 2008

Klagefurckie wrażenia odc. 3

Kiedy przechodzę przez wielopasmówkę, jedną z wylotówek z Klagenfurtu, jadące z dużą prędkością samochody, tiry i autobusy najpierw zwalniają, by po chwili zatrzymać się przed przejściem dla pieszych, które zdarzyło mi się przekraczać.
Jesień już w pełni zadomowiła się w Klagenfurcie. Większość drzew mieni się ciepłymi - jesiennymi barwami. Niektóre już całkowicie straciły swe liście. Te z nich, które zdążyły już upaść, nie obumarły całkowicie. Ożywiane są przez promienie słońca, które odbijają się i nadają im barwy oraz przez wiatr i spacerowiczów w nich brodzących. Sam też idę przez sterty liści rozkopując je i szeleszcząc.
Kiedy zerwie się leciutki wietrzyk, te liście, które nie mają już wystarczająco siły by się utrzymać przy swych karmicielkach, odpadają i wykonując piruety powoli spadają to na chodnik, to do pobliskiego kanału.



Kieruję się do pobliskiego Europa parku. Park jest całkiem duży. Nie jest to może Cytadela, ale mimo wszystko jest gdzie spacerować. Już po wejściu do Parku czuć różnicę. Jest jakby trochę głośniej. Taki dziecięcy harmider. I rzeczywiście przechodząc obok kolejnych minerałów, rzeźb, placów zabaw i pełnego kaczek stawku, wydaje się, że wszystkie dzieci z Klagenfurtu przyszły bawić się akurat tutaj. Jednak nie tylko dzieci zapełniają to miejsce. Zakochani spacerują sobie, wypatrując co bardziej zacienionych miejsc. Starsi panowie koncentrują się w jednym z rogów parku, gdzie znajduje się kilka sporych szachownic rozrysowanych na ziemi i jeszcze więcej stoliczków. Przy każdym z nich siedzi dwóch starszych panów, których otaczają wierni kibice dyskutujący, o każdym posunięciu. Starsze panie natomiast spacerują w pobliskim, wcale pokaźnym i wcale ładnym kwietniku. Mijam też starszego pana w słuchawkach, ostro wygrywającego kolejne akordy na swojej elektrycznej gitarze. Obraz dopełniają grupki dyskutujące na różne tematy. Z obowiązkowymi puszkami piwa w rękach.

Podchodzę pod maleńki pagórek i obserwuję otaczające Klagenfurt pasma górskie. Niebo oczywiście ciągle bez żadnej chmurki, a słońce grzeje. To pewnie zasługa tego, że Klagenfurt leży już na południe od Alp. Tworzy to swoistą mieszankę klimatów - śródziemnomorskiego i umiarkowanego. Można mówić, że Złota Polska Jesień jest piękna, ale najpierw trzeba zobaczyć jesień tutaj.

poniedziałek, 13 października 2008

Märchenwiese

W Klagenfurcie funkcjonuje pewna organizacja. Na imię jej Entree, a zajmuje się ona wprowadzaniem erasmusowców w klagenfurcki świat studiowania oraz próbuje kreatywnie zagospodarować czas swych podopiecznych. Prawda jest taka, że wykonują kawał dobrej roboty.
Każdy dostaje swojego Kontaktperson, który to pokazuje co, gdzie trzeba zrobić i u kogo co załatwić. Jednak Entree swoje opiekuńcze skrzydła rozwija dopiero po załatwieniu formalności.
To właśnie oni zorganizowali bardzo zacny PubCrawl. To właśnie oni zorganizowali masę różnych imprez i wycieczek (Ljubljana itd.). I to właśnie oni zorganizowali wycieczkę, o której teraz napiszę.

Sobota, wczesny ranek. Za oknem gęsta mgła. Tak gęsta, że nie widać nic w odległości 2 metrów. Mimowszystko decyduję się wstać i szybciachem ubrać. Wreszcie będę miał okazję wykorzystać moje górskie buty, które przyjechały do Klagenfurtu w magiczny sposób. Mocno zawiązane buty i marsz przez zamglone uliczki. Zebrało się ponad dwadzieścia osób, a myślałem, że więcej zdezerteruje. Plan był taki, że ludzie z Entree podwiozą nas do celu. Jak to zwykle bywa nie obyło się bez paru prypetii po drodze. Na samym początku, okazało się, że brakuje jednego samochodu. Nawet pomimo tego, że jeden z Polaków (Pozdro Andrzej!), przyjechał swoim własnym i do tego całkiem pojemnym samochodem. No nic, jeden samochód musiał kursować dwa razy. Dodatkowo okazało się, że autostrada jest zablokowana z powodu jakiegoś wypadku. Później dowiedziałem się, że zginął w nim Landeshauptmann Karyntii Jorg Haider. Jechał z prędkością 142 km/h, trochę jakby polityków nie obowiązywało prawo, które sami stanowią.
Zostawmy jednak Haidera i opłakujące go tłumy Karyntczyków (w tym co bardzo zaskakujące - wielu młodych).

Jechaliśmy długą i okrężną drogą. W pewnym momencie wjechaliśmy na jakąś górę i znaleźliśmy się ponad mgłą. Powietrze było czyste, a widok oszałamiający. Przed nami ropzościerało się pasmo Alp Julijskich. Wydawały się tak blisko, na wyciągnięcie ręki, aż chciało się je dotknąć. Nie wiedziałem, że jeszcze tego dnia rzeczywiście będe mógł je dotknąć. Dotarliśmy do Tscheppa-schlucht. Jest to dolina wyżłobiona przez wartki potok. Trasa wiodła wzdłóż tegoż strumienia, pomiędzy skałami. Większość trasy składała się z mostków, pomostów i schodów przybitych do skał. Ścieżka cały czas pieła się lekko w górę.

W końcu dotraliśmy do jakiejś typowej alpejskiej polanki. W międzyczasie zdążyło się też wypogodzić. Niebo było czyste a temperatura wynosiła co najmniej 25 stopni. Wiele osób myślało, że to już koniec wycieczki, zważywszy na to, że minęliśmy pętle autobusową. Szliśmy jednak dalej. Trochę lasem, trochę łąkami i znów lekko pod górkę. I wtedy ujrzeliśmy...


Najpierw cześć gór.


Potem całe pasmo.


Wreszcie całą Bajeczną Łączkę.

Märchenwiese....

niedziela, 12 października 2008

Dzień w Mozartheim

Mozartheim ma tyle wspólnego z Mozartem, ile empetrójek z jego muzyką mam na laptopie. To sześciopiętrowy bloczek, przypominający nasze pogierkowskie.

Główne i jedyne wejście do akademika.

Silent hill'owy korytarz. Klimatu dodają stojaki z praniem.

Budzę się, a właściwie budzi mnie hinduska muzyka, którą puszczają moi indyjscy sąsiedzi. Nie otwieram jednak oczu. Wylegiwuję się w łóżku jeszcze długo. Parę razy przewrócę się to na lewy, to na prawy bok. Trochę na plecach. Wreszcie postanawiam otworzyć oczy. Powolutku sięgam ręką po zegarek.

11:27

Nie tak źle. Wczoraj w analogicznej sytuacji na zegarku była przecież 15:30. Zwlekam się z łóżka. Stopy dotykają zimnawej ceratkowej wykładziny. Po omacku szukam klapek. Są. Wspaniale.
Trzeba zrobić śniadanie. Kieruję się w stronę kuchennej przybudówki. Kiedy otwieram szafę, orientuję się, że trzeba było jednak wczoraj zrobić te zakupy. Kurde.
Nie wychodząc z kuchenki mogę sięgnąć do szafy. Pełno ubrań, w końcu przywiozłem prawie wszystko co miałem w szafie, poza garniturem. Zerkam na nieuchronnie rosnącą kupkę ubrań w dolnej przegrodzie i myślę, że trzeba w końcu zrobić to ...... pranie.

Kuchenka z jednej strony.

Łazienka z drugiej.

Aha. W międzyczasie jakoś zdążyłem już odruchowo włączyć laptopa i puścić jakąś muzykę. Ostatnio królują Doorsi.


Laptop ma Giewont jako tapetę.

Najpierw jednak śniadanie. Nie chce mi się czekać na windę, toteż schodzę z trzeciego piętra po schodach. Rzucam okiem na widok z balkonu. Zaglądam też po drodze do Pani Babsztyl co by nabyć u Niej specjalne żetony potrzebne do uruchomienia pralki. Krótki spacerek i znajduję się na parkingu pomiędzy dwoma lokalnymi marketami. Rzut monetą i idę do tego po lewej. W markecie nie ma koszyków, są tylko wózki, których nigdy nie używam. Wszystko noszę w rękach. Kiedy wreszcie postanawiam kupić też składniki na obiady na najbliższe kilka dni, trzymam w rękach już sporą piramidkę.

No tak.

Tylko jedna kasa jest czynna i jak zwykle kolejka jest bardzo długa. Przeklinam w duchu moją irracjonalną niechęć do wózków i obiecuję, że następnym razem jednak wezmę wózek. (Albo będzie mi brakować tego 1 euro na wózek, albo znowu go nie wezmę. Oczywiście).


Widok z balkonu number 1.

Number 2.

Number 3.


Śniadanko przygotowuję długo. Serki, dżemiki, obowiązkowy pomidor i majonez "pożyczony" od współlokatora. 4 bułki albo 4 skibki, zależy co kupię. Do tego herbata z miodem, niecałe pół litra w podróżniczym kubku nabytym swego czasu w Anglii. Pośniadankowe opcje to:

A) Film na laptopie,
B) Spanie,
C) Spacer do miasta i zakupy tamże (kiedyś trzeba kupić ten kabel/trampki/cokolwiek),
D) Nie mogę się wprosić do znajomych bo siedzą na kursie niemieckiego i wrócą dopiero po 14.00,
E) Spacer po Europa park i przy jeziorze
F) Czytanie książek (albo jedna z tych siedmiu które przywiozłem, albo jakąś po niemiecku)

Obiad mogę kupić gotowy w stołówce "Mensa", ale nie chcę dostać zupy z dyń podawanych 3 dni wcześniej. Obiadek przygotowuję na dwóch palnikach, przy czym gdy za bardzo podkręci się oba to wyskakują korki. Kiedy włączę bezpiecznik z powrotem wykańczam dzieło. I znów istnieje parę opcji obiadkowych. Można ten posiłek przygotować i spożyć:

A) samemu - niezbyt fajna opcja
B) z uroczymi Polkami (wiem, że czytacie ten blog)
C) w międzynarodowym gronie

Z oczywistych względów najczęściej korzystam z opcji B) i C). Po obiedzie nadchodzi czas zajęć.
Zgarniam, również studiującą historię, Rumunkę i kierujemy się małymi uliczkami w stronę uniwersytetu. Ot dziesięć minut powolnym tempem. Rumunka niesie kubek kawy, której nie zdążyła wypić przed wyjściem. Wykład nie odbywa się. No nic, kolejny dzień wolny, już zdążyłem przywyknąć. Napomknę w tym miejscu o liczbie zajęć, jaką sobie wybrałem. Pięć wykładów i kurs niemieckiego. Dwa wykłady odbywają się co dwa tygodnie. Może jednak się zapiszę na ten dodatkowy wykład, a może na Rosyjski albo Hiszpański? Mniejsza jednak o to. Większym problemem wydaje się teraz to, jak zagospodarować czas. Mogę:

A) Odwiedzić urocze Polki i pogadać o głupotach,
B) Odwiedzić Felipe, oglądać kolejne odcinki Przyjaciół z Marią - Danielą i Merve, albo odwiedzić kogokolwiek, kto nie jest z Polski i pogadać o głupotach,
C) Pograć z Kumarem w pingponga,
D) Wyciągnąć kogoś na partię szachów do Europa park (tak, to takie duże szachwonice namalowane na ziemi z półmetrowymi pionkami)
E) Wpiszcie tu pośniadankowe opcje poza punktem punktem D)

Kiedy zegarek zacznie wskazywać jakikolwiek czas po 22.00 to znaczy, że nadchodzi:

A) Czas imprezy
B) Czas na powrót do pokoju 308

Szybka kolacyjka, skajpowanie z rodziną i tworzenie wpisów na blog. Do podusi czytam o Powstaniu Wielkopolskim. Na dobranoc kilka popkulturowych mazów mojego współlokatora:

Maz nr 1.


poniedziałek, 6 października 2008

Dr. Strangelove

W poniedziałek spotkałem się wreszcie z moim koordynatorem Erasmusowym. Byłem tam akurat z wesołą Rumunką. Posadził więc nas na fotelikach w swoim gabinecie. Sam usiadł naprzeciwko nas. Rozłożył się wygodnie w foteliku i złożył palce w piramidkę. Pozy tej nie zmienił do końca trwania rozmowy.
Gabinet ten jest utrzymany w niesamowitej czystości. Na idealnie czystym biurku, leżą idealnie poukładane książki. Z boku harmonii dodaje lampka. (Niebieskawa, jak cały stoliczek).
Na półkach książki stoją posortowane nie według tematyki, ale według wielkości i koloru oprawek.

Perfekcyjna harmonia.

Profesor nosi garnitur dopięty prawię pod szyję. Czerwonkawy krawat wpasowuje się w niebieską koszulę. Całokształt zakrywa jasna marynarka. Żadnych zagięć ni wgnieceń. Jego przesadnie jasne i proste włosy są dokładnie rozprowadzone. Na okrągłej twarzy, nie ma śladów brody ani wąsów. Żadnych zacięć.

Najbardziej charakterystyczny jest jednak sposób w jaki ów profesor mówi. Jako, że moja towarzyszka niespecjalnie mówi po niemiecku, profesor przeszedł na angielski. (Trzeba też dodać, że profesor jest purystą językowym).
Sposób w jaki wypowiadał słowa od razu przypomniał mi tytułowego bohatera filmu Dr. Strangelove: czyli jak przestałem się martwić i pokochałem bombę. Wiele wysiłku musiałem włożyć w to by nie wybuchnąć śmiechem. Moje rozbawienie wzrastało z każdym wycedzonym przez zaciśnięte zęby słowem.

Rozmowa nie trwała jednak długo. Jeśli chcecie wiedzieć, dlaczego omalże nie wybuchnąłem śmiechem zachęcam do obejrzenia poniższego kawałeczka dzieła Stanley'a Kubrick'a.
To nie tak, że ów profesor mówił podobnie do dr. Strangelove. On mówi IDENTYCZNIE.



Ciekawostka: Peter Sellers, który gra dr. Strangelove'a, gra także prezydenta Stanów Zjednoczonych (to ten łysy) i jakiegoś oficera RAF'u nieobecnego jednak w tej scenie.

How to win the internet

Erasmusowiec bez internetu jest jak człowiek bez ręki. Po przyjeździe postanowiłem więc, czym rychlej uzyskać dostęp do globalnej sieci.

W tym celu należało odwiedzić pewnego kolesia mieszkającego w jednym z pokoi na pierwszym piętrze. Chyżo zbiegłem po schodach, by wkrótce zatrzymać się przed odpowiednimi drzwiami.
Na drzwiach wisiała karteczka z napisem "How to win the internet" i opisanym sposobem ujarzmienia bestii czyli konfiguracji komputera.

Krótkie i spokojne puk do drzwi.

Słychać jakiś ruch.

Po minucie otwierają się drzwi. Stoi w nich młodzian ze zblazowaną miną. Ubiór gotycki, włosy za ramiona. W pokoju całkowi mrok, który starają się przebić dwie niebieskawe poświaty. Dwa pecety. Oba na chodzie. Zasłania je sterta ubrań, śmieci i koszy. Na pół metra. Pod sufitem unosi się gęsty dym. Dym powoli, jakby od niechcenia, zaczyna ulatywać na korytarz. Jakby nie lubił tego sterylnego korytarza i tylko prawa fizyki wyciągają go na zewnątrz.

Podaję gotyckiemu, kartkę z uprzednio przygotowanymi danymi. Numer MAC, Imię, numer pokoju.Gdy patrzy na kartkę, mgła w jego oczach jakby się rozrzedzała. Z ust wyrwało się, krótkie OK. Ociężałym krokiem, rozdeptując puszkę i przewalając się przez stertę wszystkiego, gotycki dociera do swego gniazdka. Dźwięk wstukiwania danych na klawiaturze zagłusza na chwilę jednostajne brzęczenie komputerowych wiatraczków. Słysze drugie OK.

Wracam na górę. Do siebie. Podłączam kabel. Czekkkkkkkanie. Szlag. Nie działa.

Nerwowe zbieganie po schodach. Pukanie. Drzwi znów się otwierają. OK , przyjdę zaraz zobaczyć co nie gra. Wracam i czekam. Znów pukanie, tym razem do moich drzwi. Gotycki dziwnie wygląda w jasnym, podobnym do szpitalnego, korytarzu. Sorry. Zły numer wpisałem. Powolnie zaczyna się oddalać.

Podłączam kabel. Opcje sieciowe. Włącz. Długie trzy minuty na konfigurację. Działa.

This is how I won the internet.

niedziela, 5 października 2008

Wrażenia z Klagenfurtu. Odc. 2

Kolejna dawka obserwacji.

Podział Europy na wschód i zachód został stworzony sztucznie przez radziecką ekspansję. Patrząc z dłuższej perspektywy bardziej adekwatny wydaje się "stary" podział na kraje południa i kraje północy. I nie chodzi nawet o różnice geograficzne i klimatyczne, co o kulturowe. W Klagenfurcie czuć już powiew południa. Poza palmami na znajdującymi się na klagenfurckim deptaku, szczególnie uderzają miejscowe zwyczaje.
Południowy zefirek przynosi ze sobą, poza ciepełkiem, podejście do pracy. Z mojego punktu widzenia, wygląda to mniej więcej tak, jakby nikt tutaj nie pracował. A jeśli, ktoś już coś robi, to na pewno się nie przemęcza i kończy wcześnie swoją robotę. Panie w kasach, nie spieszą się z "nabijaniem" kolejnych zakupów. Ludzie stojący w pokaźnej kolejce (oczywiście, czynna jest tylko jedna z siedmiu kas), się nie denerwują spokojnie czekają na swoją kolej. Tylko małe dzieci nie mogą zdzierżyć zastoju i wariują.

Wielu miejscowych uprawia sport - biega, jeździ na rowerze. Dodatkowo rzesze ludzi spacerują wzdłuż kanałów, a jeszcze więcej siedzi na ławeczkach sącząc piwo (hitem był jeden pan, który zaczynał swój dzień od bagietki i piwa - o 6.00) i gra w szachy. W sumie nie dziwi to tak bardzo, jeśli wie się, że każdy zakątek wygląda tutaj pięknie. Zwłaszcza teraz, kiedy pobliskie góry rumienią się jesiennymi, ciepłymi barwami, a powietrze jest pobudzająco chłodne i niesamowicie świeże. Każdy głębszy wdech to przyjemność.

Ludzie mają inny zegar biologiczny. Wstają wcześniej i wcześniej kładą się spać. Sklepy czynne są (jak na polskie warunki) dość krótko. Większość zamyka się już 18.00. Tylko jeden sklep jest czynny całą dobę, ale znajduje się na dworcu. W niedzielę wszystkie sklepy są nieczynne. Cała okolica zwalnia i uspokaja się przed zmrokiem.

Większość mszy niedzielnych odprawianych jest rano, między 8.00 a 10.00. Wtedy z kościołów, ludzie po prostu wypadają, z braku miejsca. Natomiast na msze wieczorne (18.00 najpóźniej), przychodzi garsteczka wiernych. (Ciekawostka: Królestwo Boże to Gottes Reich, inną ciekawostkę stanowi fakt zwracania się do Bozi per "Du", co nie znaczy, że nie używa się też bardziej rozbudowanych nazw.)

I wreszcie, kiedy słońce schowa się za górami, a odbijające się od jeziora światło przestanie tworzyć łunę nad miastem ... zaczynają się imprezy:)

sobota, 4 października 2008

No cloud, no squall, shall hinder us! The PubCrawl.

Kiedy obudziłem się w piątek późnym rankiem, lało jak z cebra. Wtedy też, mój historyczny umysł, który nawykł do kojarzenia faktów - z wolna zaczął rozważać wpływ ulewy na moją skromną osobę.
O 20.00 miał zacząć się PubCrawl, który u swych podstaw ma kursowanie pomiędzy różnymi pubami w mieście. Nic to! - pomyślał Piotr - przecież przejdzie do 20.

Kiedy o 18.00 nie dość, że ciągle lało i grawitacja nie zamierzała zmienić kierunku przyciągania wody, nieboskłon zaczęły rozświetlać pajęczynki wyładowań elektrycznych, a grzmoty dudniły głęboko, zwielokrotnione echem odbijającym się od pobliskich gór. No nie, nooooooo jaaa tej.
Nie dałem się jednak wciągnąć w ten chwilowy moment zwątpienia i słabości i potraktowałem tą pogodę jako nieśmieszny żart.

PubCrawl zaczynał się o 20.00 w jednym z większych klagenfurckich pubów. Co cieszyło to, talony na darmowe piwo w tymże pubie. Okazało się, że burza nie odstraszyła prawie nikogo (no może z 4 - 5 osób). Kiedy po jakieś godzinie zbierania się ludzi w przysłowiową kupę, wydawało się, że już nikt nie dotrze - organizatorzy ogłosili otwarcie igrzysk.

Podzielono nas na 10 sześcioosobowych drużyn. Moja drużyna składała się z Turczynki, dwóch Hiszpanek, i dwóch Austriaków. Jako, że jestem dużym dzieciuchem, od razu podłapałem idea konkurencji. Prawda jest taka, że na polskich imprezach brakowało mi czasem różnistych konkursów. Czas teraz przejść do opisu poszczególnych dyscyplin.

Pierwsze zawody to (tamdadadadam) drużynowe picie piwa na czas. Sadzano dwie grupy w kolumnach obok siebie. Jeśli pierwsza osoba wypiła piwo, kładła pusty kufel na swoją głowę, sygnalizując tym samy siedzącej za nią kolejnej osobie, że może zaczynać pić swoje. Kiedy opróżniałem swój kufelek (oczywiście duszkiem) słyszałem tylko wyrwane z kontekstu komentarze w stylu "f@#$ing machine". Enyłej.

Druga konkurencja dodała trochę pikanterii, (a trzeba powiedzieć, że teamy były koedukacyjne) polegała ona na przekazywaniu sobie podstawki do piwa z ust do ust, odpowiednio zasysając powietrze. Podstawka musiała zostać przekazana w jednym ciągu przez całą drużynę. Nam (nasza drużyna nosiła wdzięczne imię Killer Beaver) udało się za pierwszym razem.

Szybka zmiana pubu wiązała się z szybkim marszem przez deszczowe centrum Klagenfurtu, gdzie czekała na nas kolejna konkurencja - Quiz wiedz o Austrii. Pytania dotyczyły reprezentacji piłkarskie, potraw, monet itd. Trzeba było także rozpoznać odpowiednich ludzi po zdjęciach. (Kwadratowa szczena gubernatora Kalifornii - do rozpoznania wszędzie). Jakoś poszło, troszkę się historyczna wiedza przydała, ale i tak Mendla (nie Gdańskiego, tylko tego od groszku i genetyki) nie rozpoznałem. Sam pub był bardzo mały, toteż kiedy wcisnęło się do niego z 70 osób - przejście do ustępu graniczyło z cudem. Trzeba było przedzierać się na Spiderman'a. Po suficie.
Był to ten moment, kiedy ludzie byli już po paru głębszych i nie dziwiły głośne śpiewy, czy też tańce na chybotliwych stołach.

Kolejna przebieżka i kolejny, ostatni już przystanek. Tym razem była to tancbuda utrzymana w latynosko-hiszpańskich klimatach. Ostatnim zadaniem okazał się taniec Limbo, czyli przechodzenie pod coraz niżej ustawionym drążkiem. Po dobrych 4 godzinach picia i imprezowania, bardzo trudno było zebrać drużyny do tej ostatniej konkurencji. Mój team poradził sobie z tym chybko i mogliśmy oddać się czystemu imprezowaniu.

W tak zwanym międzyczasie ogłoszono wyniki. I co się okazało? Tak. Killer Beaver wymiótł. Nagrodą za pierwsze miejsce okazały się wejściówki na jakąś przyszłą imprezę i (NIESPODZIANKA) alkohol. Rozradowany zwycięstwem wskoczyłem w miarowo podskakującą na parkiecie masę ludzką. Po niedającej się zmierzyć chwili, z masy wykrystalizowały się dwa polaryzujące się bieguny. Pierwszy południowo - hiszpański, drugi (a jakże!) północno - polski.
Łącznie Polek i Polaków jest z dziewięcioro, stanowimy więc ( pod względem liczebności) drugą siłę. (Pierwszi oszywiście są Hiszpanie). Zaczeliśmy się więc, zarzucać różnymi piosenkami z narodowych repertuarów (patrz stosowny myślnik w poprzednim wpisie). W polskim repertuarze znalazły się szlagiery Kazika, Elektrycznych Gitar, Rota (sic!), Ukraina i różne piłkarsko - kibicowe przyśpiewki (POLSKA! Biało - czerwoni!).

Jak dotarłem do domu nie pamiętam. Obudziłem się o 13.00

piątek, 3 października 2008

You know you're Erasmus when...

- you do things that you would never do in your hometown.

W sumie się zgadza. Jedna dziewuszka zaczęła tutaj palić.

- you don't want to show your latest partypictures to anyone that's not an Erasmus.

Niektórych, wolałbym nie znaleźć na youtubie następnego ranka. Powyższa dziewuszka, usuwa zdjęcia, na których widnieje z papierosem.

- "spending the day at uni" means a day spent in front of your mail, msn and facebook.

Nie ma zbyt wielu zajęć. Tzn. nie potrzeba brać ich specjalnie wiele, żeby wyrobić normę.

- not even 30 calls from the neighbours and a visit from the police can keep you from having another big party. You just move and change neighbours!

Zdążyliśmy się zwinąć zanim policja przyjechała.

- you came to your Erasmus-country wanting to find new friends among "the locals", but soon realised that the other Erasmuses are more fun.

True.

- the people you just know by your own made up nicknames, such as "the hunk, the pop-guy, Hi5, barefootman..." etc are people you absolutely want to invite to your birthdayparty.

Już pamiętam imiona większości:). True again.

- most of your time is spent preparing for or recovering from a night out.

Dzisiaj wstałem o 13.00.

- you to everyone proudly present old silly songs from you home country, claiming that its a classic...without being embarrassed.

- you no longer care whether it's monday or friday - it's still partynight!

Jedyną rzeczą informującą o tym jaki dziś dzień tygodnia jest to czy ma się wykład.

- you recognize people saying hi to you in the street thanks to the pictures you took last night.

Na początku, tak to działało.

- you refer to everything as before or after a certain Erasmus-event.

Nic dodać, nic ująć.

- you know that nothing is better than a night out at the erasmus pubs and clubs - although your friends complain about always going to the same places...

Nie narzekają. (Jeszcze).

- you kiss anyone and anything without bothering about the consequences (good or bad).

Jakoś te rozpalone dziewoje, nie trafiają w moje ramiona. Ale, to nie znaczy, że ich nie ma.
Facetów sam unikam.

- you blame all your bad behaviour on the fact that you're an Erasmus.

Coś w tym jest.

- you do a test to measure your consume of alcohol and get serioulsy worried about your health.

Za miesiąc zacznę się zastanawiać.

- you know that the time of your life is now!

No comments!

PS. Ściągnięte z grupy na facebooku:).