niedziela, 12 października 2008

Dzień w Mozartheim

Mozartheim ma tyle wspólnego z Mozartem, ile empetrójek z jego muzyką mam na laptopie. To sześciopiętrowy bloczek, przypominający nasze pogierkowskie.

Główne i jedyne wejście do akademika.

Silent hill'owy korytarz. Klimatu dodają stojaki z praniem.

Budzę się, a właściwie budzi mnie hinduska muzyka, którą puszczają moi indyjscy sąsiedzi. Nie otwieram jednak oczu. Wylegiwuję się w łóżku jeszcze długo. Parę razy przewrócę się to na lewy, to na prawy bok. Trochę na plecach. Wreszcie postanawiam otworzyć oczy. Powolutku sięgam ręką po zegarek.

11:27

Nie tak źle. Wczoraj w analogicznej sytuacji na zegarku była przecież 15:30. Zwlekam się z łóżka. Stopy dotykają zimnawej ceratkowej wykładziny. Po omacku szukam klapek. Są. Wspaniale.
Trzeba zrobić śniadanie. Kieruję się w stronę kuchennej przybudówki. Kiedy otwieram szafę, orientuję się, że trzeba było jednak wczoraj zrobić te zakupy. Kurde.
Nie wychodząc z kuchenki mogę sięgnąć do szafy. Pełno ubrań, w końcu przywiozłem prawie wszystko co miałem w szafie, poza garniturem. Zerkam na nieuchronnie rosnącą kupkę ubrań w dolnej przegrodzie i myślę, że trzeba w końcu zrobić to ...... pranie.

Kuchenka z jednej strony.

Łazienka z drugiej.

Aha. W międzyczasie jakoś zdążyłem już odruchowo włączyć laptopa i puścić jakąś muzykę. Ostatnio królują Doorsi.


Laptop ma Giewont jako tapetę.

Najpierw jednak śniadanie. Nie chce mi się czekać na windę, toteż schodzę z trzeciego piętra po schodach. Rzucam okiem na widok z balkonu. Zaglądam też po drodze do Pani Babsztyl co by nabyć u Niej specjalne żetony potrzebne do uruchomienia pralki. Krótki spacerek i znajduję się na parkingu pomiędzy dwoma lokalnymi marketami. Rzut monetą i idę do tego po lewej. W markecie nie ma koszyków, są tylko wózki, których nigdy nie używam. Wszystko noszę w rękach. Kiedy wreszcie postanawiam kupić też składniki na obiady na najbliższe kilka dni, trzymam w rękach już sporą piramidkę.

No tak.

Tylko jedna kasa jest czynna i jak zwykle kolejka jest bardzo długa. Przeklinam w duchu moją irracjonalną niechęć do wózków i obiecuję, że następnym razem jednak wezmę wózek. (Albo będzie mi brakować tego 1 euro na wózek, albo znowu go nie wezmę. Oczywiście).


Widok z balkonu number 1.

Number 2.

Number 3.


Śniadanko przygotowuję długo. Serki, dżemiki, obowiązkowy pomidor i majonez "pożyczony" od współlokatora. 4 bułki albo 4 skibki, zależy co kupię. Do tego herbata z miodem, niecałe pół litra w podróżniczym kubku nabytym swego czasu w Anglii. Pośniadankowe opcje to:

A) Film na laptopie,
B) Spanie,
C) Spacer do miasta i zakupy tamże (kiedyś trzeba kupić ten kabel/trampki/cokolwiek),
D) Nie mogę się wprosić do znajomych bo siedzą na kursie niemieckiego i wrócą dopiero po 14.00,
E) Spacer po Europa park i przy jeziorze
F) Czytanie książek (albo jedna z tych siedmiu które przywiozłem, albo jakąś po niemiecku)

Obiad mogę kupić gotowy w stołówce "Mensa", ale nie chcę dostać zupy z dyń podawanych 3 dni wcześniej. Obiadek przygotowuję na dwóch palnikach, przy czym gdy za bardzo podkręci się oba to wyskakują korki. Kiedy włączę bezpiecznik z powrotem wykańczam dzieło. I znów istnieje parę opcji obiadkowych. Można ten posiłek przygotować i spożyć:

A) samemu - niezbyt fajna opcja
B) z uroczymi Polkami (wiem, że czytacie ten blog)
C) w międzynarodowym gronie

Z oczywistych względów najczęściej korzystam z opcji B) i C). Po obiedzie nadchodzi czas zajęć.
Zgarniam, również studiującą historię, Rumunkę i kierujemy się małymi uliczkami w stronę uniwersytetu. Ot dziesięć minut powolnym tempem. Rumunka niesie kubek kawy, której nie zdążyła wypić przed wyjściem. Wykład nie odbywa się. No nic, kolejny dzień wolny, już zdążyłem przywyknąć. Napomknę w tym miejscu o liczbie zajęć, jaką sobie wybrałem. Pięć wykładów i kurs niemieckiego. Dwa wykłady odbywają się co dwa tygodnie. Może jednak się zapiszę na ten dodatkowy wykład, a może na Rosyjski albo Hiszpański? Mniejsza jednak o to. Większym problemem wydaje się teraz to, jak zagospodarować czas. Mogę:

A) Odwiedzić urocze Polki i pogadać o głupotach,
B) Odwiedzić Felipe, oglądać kolejne odcinki Przyjaciół z Marią - Danielą i Merve, albo odwiedzić kogokolwiek, kto nie jest z Polski i pogadać o głupotach,
C) Pograć z Kumarem w pingponga,
D) Wyciągnąć kogoś na partię szachów do Europa park (tak, to takie duże szachwonice namalowane na ziemi z półmetrowymi pionkami)
E) Wpiszcie tu pośniadankowe opcje poza punktem punktem D)

Kiedy zegarek zacznie wskazywać jakikolwiek czas po 22.00 to znaczy, że nadchodzi:

A) Czas imprezy
B) Czas na powrót do pokoju 308

Szybka kolacyjka, skajpowanie z rodziną i tworzenie wpisów na blog. Do podusi czytam o Powstaniu Wielkopolskim. Na dobranoc kilka popkulturowych mazów mojego współlokatora:

Maz nr 1.


Komentarze (5):

Blogger słowi_Anka pisze...

Taaak... a my mamy 5 wykładów i 6 ćwiczeń, w tym filozofię polityki z naprawdę sympatycznie zakręconym gościem... :) Ta indyjska muzyka to dla mnie całkiem niezłe dance, lubię wątki etniczne w muzyce, masz fajnie :D P.S. Napisz coś, jak miejscowi reagują na porażki reprezentacji Austrii w nogę :P

15 października 2008 19:58

 
Blogger słowi_Anka pisze...

P.S. 2 Po żeś jechał do Austrii, żeby słuchać indyjskiej muzyki :)Teledysk gorszy niż polskie disco polo, ale muza już weszła mi w ucho :D Ciekawe swoją drogą, o czym jest ten kawałek...

15 października 2008 20:08

 
Blogger Staszek Krawczyk pisze...

Smaczki:

- odruchowo włączony laptop, jakże to prawdziwe. U mnie tak samo, człowiek sam nie widzi, jak się włącza...

- PIĘĆ WYKŁADÓW, W TYM DWA CO DWA TYGODNIE? A ile czasu zajmuje Ci kurs? Żadnych ćwiczeń poza tym? Labogareta, widzę, że naprawdę trzeba pojechać za granicę, aby odpocząć... No ale to po magisterce z psychologii (zapewne). A teraz już serio: jeśli dobrze Ci z tym, to OK. W tym roku staję się fanem bezproduktywnie spędzanego czasu (albo chcę się stać — chociaż z drugiej strony przeczytam i przesłucham w audiobookach chyba więcej książek niż kiedykolwiek wcześniej).

15 października 2008 21:58

 
Blogger Piotr Podróżnik pisze...

Jeden z wykładów będę miał dopiero za miesiąc, ale w zamian muszę przeczytać książkę po niemiecku.

Idę na hiszpański i rosyjski. Nie ma co się szczypać. Nie mogę codziennie wstawać po 12.00:).

Kurs z niemieckiego to 3 godziny dwa razy w tygodniu (poniedziałek i środa).

Prawda jest taka, że nie mam jeszcze, żadnych projektów ani referatów. Ale jako Erasmus nie spodziewam się dostać takowych.

No i nadrabiam zaległości muzyczne i filmowe. Powolutku.

16 października 2008 01:33

 
Blogger Wojtek pisze...

Poproś sąsiadów z Indii żeby Cię wdrożyli w smaczki kuchni indyjskiej - polska kuchnia to przy tym opcja równie interesująca co gra w golfa w porównaniu ze sportami ekstremalnymi:)

Jak masz dużo czasu, to wrzuć w harmonogram jakiś sport. Na przykład bieganie;> (możesz wtedy słuchać audiobooków:) ).

Ale te widoki z balkonu! Ach...ja spoglądałem na Windsor Castle, ale przy tym to wysiada...

Aha, akademik to najlepsze miejsce żeby podszkolić umiejętności kulinarne (a także nimi zabłysnąć przed koleżankami^^).

Aha, pamiętaj, że w poniedziałek Divali, czyli bodajże Indyjski Nowy Rok, dla nich wielkie święto (u nas już zaczęli odpalać fajerwerki).

26 października 2008 02:37

 

Prześlij komentarz

Subskrybuj Komentarze do posta [Atom]

<< Strona główna