środa, 3 czerwca 2009

Orientalny despotyzm

Stało się. Austriacki pociąg spóźnił się ponad dwie godziny. Jakże wielkie było moje zaskoczenie gdy po 2,5 h podróży obudziłem się w centrum Klagenfurtu.
Wypad na Bałkany z bratem mym rodzonym zaczęliśmy od Villach. Wystarczy wyjść z dworca popatrzeć przez pięć minut i można śmiało twierdzić, że widziało się połowę tego miasteczka.

O tym, że dostaliśmy się na Bałkany przypominały nam: muzyczka ala Goran lecąca z pokoiku konduktorów, którzy coś tam sobie pili. Żule na dworcach i lepiące się siedzenia w pociągu.
Nie psioczmy jednak na Słowenię, gdyż i tak mają lepsze pociągi niż my w Polsce.
Szybka przesiadka w Ljubljanie i nieśmiertelne czizy, na które skusił się mój brat.
W pociągu do Skocjańskich Jam (jaskiń) jechały z nami tylko dwie Amerykanki.

Wysiadamy w Divacy i szukamy "świetnie oznaczonej ścieżki turystycznej", która rzekomo miała prowadzić do jaskiń. Dzięki opóźnieniom zostało nam tylko pół godziny do momentu, w którym wycieczka miała ruszyć w głąb. Zapytaliśmy jakiegoś Słoweńca którędy do jaskiń, na co otrzymaliśmy podbudowującą odpowiedź "it's one hour of walking".
Ruszyliśmy z kopyta. Piękny szlak okazał się być drogą wzdłuż autostrady. Dwie Amerykanki popylały za nami. Czując presję zaczęliśmy biec. Odstawiliśmy dziewczyny na dość spory dystans i dysząc dobiegliśmy do kasy na minutę przed 13.00. Udało się.
To jak Amerykankom udało się dojść 30 sekund po nas pozostaje zagadką historii.

Oto nadszedł moment, kiedy po raz pierwszy nawiązałem znajomość po hiszpańsku. Wystarczyło tylko parę słówek po hiszpańsku i niejaki Bongo "Myhotballs" śpiewak z Meksyku został naszym ziomkiem. Tenże kolo miał później uświetnić jaskinie swoim latynoskim głosem. Ciekawe doświadczenie. O samych jaskiniach pisałem już wcześniej. Dodam tylko, że Michał określił je jako "jedną z najbardziej mistycznych rzeczy jakie widział w życiu". I istotnie, chociaż byłem tam drugi raz to i tak nie mogłem wyjść z podziwu.

Żałowy obiadek w postaci bochenka chleba i sosu, szybki powrót do Ljubljany i brat mój zobaczył miasto, które tak mu się spodobało, że zaczął rozważać wyjazd na Erasmusa do stolicy Słowenii. Jestem z niego dumny.

Wróciliśmy zmęczeni jak jasny gwint. Plan był prosty. Prysznic i spać. Jak wiemy nic, nigdy nie idzie zgodnie z planem. Dziesięć minut później w pokoju 308 dało słyszeć się głośne pukanie. Jako, że akurat brałem prysznic, brat mój otworzył. I wtem niczym w Biesiadzie Kochanowskiego, do pokoju wbiegło dziesięć osób z winem, piwem i wódką w ręku. Cóż miałem zrobić. Szybko założyłem gaciorki i wybiegłem przywitać niespodziewanych gości. Johnny Walker, którego dostałem na urodziny został zmieszany z sokiem jabłkowym w proporcjach 95% i 5% (5% to oczywiście sok). Soczek ten miał jeszcze zaskoczyć parę osób. Pijane rozmowy, nowe imię dla Michała (Patito, Patito!!!) i głupie filmiki z rożnych krajów spowodowały, że poszliśmy spać po 24 godzinach bez snu.

Komentarze (1):

Blogger Staszek Krawczyk pisze...

Tak, Jamy są naprawdę niesamowite...

A co do tego bycia pod prysznicem, to skojarzyła mi się... "Mechaniczna pomarańcza"...

6 czerwca 2009 15:55

 

Prześlij komentarz

Subskrybuj Komentarze do posta [Atom]

<< Strona główna