poniedziałek, 27 kwietnia 2009

Czasowstrzymywacz

Czasowstrzymywacz przydałby mi się z dwóch powodów. Zuerst dlatego, że do końca mego Erasmusa zostały już tylko dwa miesiące. Po drugie dlatego, że poczynając od ostatniego piątku przez najbliższe dwa tygodnie, nie będę miał specjalnie wolnego czasu.

Chociaż moja definicja wolnego czasu może się trochę różnić od waszej.

Piątek zaczął się standardowo. Po raz kolejny dowołano zajęcia na których miałem mieć prezentację. Nie rozpaczajcie jednak, gdyż w ten właśnie weekend doświadczyłem austriackiego kuriozum naukowego w postaci Blockveranstaltung.
Od zwykłego wykładu różni go to, że odbywa się dwa lub trzy razy w semestrze, najczęściej w weekendy. I trwa od razu 6-8 godzin. Widziałem już takie zajęcia, które po prostu odbywały się przez cały jeden tydzień (łącznie z sobotą) dzień po dniu od 14.00 do 21.00.
Pół biedy, że trzeba tam siedzieć, ale właśnie nadchodził czas mojej (kolejnej) prezentacji. Żeby było weselej, kiedy piszę te słowa, jednocześnie wykańczam kolejną prezentację (do zajęć mam 5 godzin).

Jednak to nie prezentacje, zjadają najwięcej czasu. Za 9 dni premiera kolejnego przedstawienia. Praktycznie cały weekend spędziłem siedząc na uniwerku. Z Blockveranstaltung od razu pobiegłem na próbę. W niedzielę na mszę musiałem udać się o 8.30 by zdążyć na 10.00 do Hörsall A, gdzie mieliśmy próby. Skończyliśmy o 17.00. Zasuwałem ile sił w nogach, by stracić jak najmniej z IRC'owej sesji RPG, która już od godziny toczyła się w internetowej przestrzeni.

Pora na trzecią część układanki z pożeraczy czasu. W piątek wieczorem mój sąsiad Paolo zorganizował gitarowy wieczór połączony z dekadenckim sączeniem piwa i fajką wodną. W pokoju było ciemno. Światło zapewniały migotliwe świeczki i niebieska poświata laptopowych monitorów. Powietrze było gęste od wydychanego dymu. Andre, z Niemiec, grał i śpiewał amerykańskie szlagiery, pokroju Otherside. Wreszcie Paolo dał się namówić i pokój wypełnił się magicznym dźwiękiem włoskiej gitary. Szkoda, że grał tak krótko.
Paolo to mój sąsiad, więc kiedy kładłem się spać musiałem odkurzyć stare zatyczki do uszu, żeby nie słyszeć jak Niemcy znowu śpiewają Californication.

Następnego dnia (sobota), kiedy po próbie zajechałem rowerem za Mozartheim zauważyłem paru znajomych kopiących piłkę nożną i rzucających sobie frisbee. Hindusi grali w siatkówkę. (Następnego dnia grali w KRYKIETA!)Paolo siedział samotnie na ławce opalając się i wygrywając jakieś rytmy na swojej gitarze. Pomimo zmęczenia i intensywnego burczenia w brzuchu postanowiłem jednak zostać i pobiegać trochę na świeżym powietrzu. (A tutaj świeże powietrze, jest na prawdę świeże).
Parę chwil przed momentem, w którym dostrzegłem Felipe skaczącego po Frisbee, robiłem zakupy z Tare i Viki. Obie przypomniały mi o urodzinowej imprezie, która miała odbyć się tego wieczoru w Concordii. A imprezy w Concordii są najlepsze. Na przyjęciu stał szwedzki stół z spontanicznie przygotowanym jedzeniem. Mieliśmy więc do wyboru potrawy z Węgier, Hiszpanii i skądś tam (już nie pamiętam).
Jakiś czas temu w Concordii pojawił się sprzęt do miksowania dźwięku i głośniki. Wreszcie nie trzeba organizować sprzętu grającego. Wystarczy laptop lub nawet zwykły ipod. Z początku muzyka była strasznie żałowa.
Okazało się, że:
a) mam pendrive w kieszeni
b) Jerome ma na swym laptopie kawał dobrej muzyki imprezowej
Czym rychlej pobiegliśmy do jego pokoju by zorganizować muzykę i uratować imprezę. Operacja została zakończona sukcesem. Na pendrive znalazł się Ultimate rozkręcacz imprez czyli:



Dlaczego ta muzyczna porażka stała się Ultimate rozkręcaczem imprez? Oto cała historia. Większość Amerykanów, którzy przybyli do Klagenfurtu studiuje tutaj Musikwissenschaft. Grają na instrumentach lub śpiewają. Kiedy przypadkiem natrafili na szwedzki pop w postaci Günthera, szybko okrzyknęli to najgorszym kawałkiem jaki w życiu słyszeli. Na jednej z imprez, ktoś dla zwały puścił ten kawałek... i poszło. Dla jeszcze większej zwały Cameron zaczął udawać Günthera, a reszta tańczyła w tle jako "laseczki". Zabawa była przednia a Ding dong song w ten sposób weszła na stałą listę Erasmusowych przebojów. Na Superheroparty Cameron przebrał się za Günthera właśnie. Mój wyimaginowany facebookowy naród ma za hymn Ding Dong Song. Z imprezy zmyłem się po trzeciej.

Teraz wiecie dlaczego tak ciężko było mi wstać w niedzielę na ranną mszę.

Nie był to jednak koniec wieczornych spotkań. Wczoraj Paolo znów zaprosił mnie na pogaduchy przy fajce. Tym razem w bardziej kameralnym gronie. Obgadaliśmy wszystko co się dało i powymienialiśmy się muzycznymi, youtubowymi, doświadczeniami. Tibor z Węgier zapodał parę wyluzowujacych jazzowych kawałków. Paolo zdradził, która z piosenek należy do jego ulubionych:


Dlaczego patrzysz na mnie jak na aktorkę filmów porno?

A ja? Z przyzwyczajenia spuentowałem wszystko żartem. Muzycznym żaretem:



PS. Nie wiem dlaczego, ale Erasmusi uzależnili się od muzyki. Jest wszędzie. Leci głośno lub tylko w tle. Jak nie leci, to ją nucą. Czasem nawet śpiewają na głos w markecie. Ja sam, kiedy przygotowuję prezentację słucham muzyki. Kiedyś mi przeszkadzała i irytowała, teraz stanowi stały element aktu twórczego.

PS2. Oto subiektywna lista tego co najlepsze na tym na świecie:

1. Dziewczyny
2. Pesto rosso
3. Próby generalne

Komentarze (0):

Prześlij komentarz

Subskrybuj Komentarze do posta [Atom]

<< Strona główna