poniedziałek, 13 kwietnia 2009

Podróż na styku trzech państw

- Dwa tysiące i czterysta euro.
- Co?
- Dwa tysiące i czterysta euro.
- Co?
- Dwa tysiące i czterysta euro.
- Co?


W umowie wynajmu napisane było, że kaucja miała wynosić jakieś 390 euro. Godzina dyskusji łamanym angielsko-niemieckim, nerwowe telefony do HQ w Wiedniu i nasza nieugięta postawa (znajomość prawa przydała mi się po raz pierwszy w życiu) spowodowały, że niezwykle chora i kosmicznie zawyżona kaucja zjechała z dwóch i pół tysiąca euro (których nawet razem byśmy nie uzbierali) do pięciuset euro. Myślę, że doświadczenie Wojtka z wypożyczalniami samochodów bardzo się przydało i bardzo było nam na rękę. Ponoć z nimi zawsze są problemy.

O drugiej byliśmy już w trasie. Kurs na Bled. Aby zaoszczędzić na winietach postanowiliśmy wybrać się mniejszymi drogami. Przejechaliśmy tunelem wykopanym pod pasmem Karawanek. Parę razy skręciliśmy nie tam gdzie trzeba, jeszcze częściej pytaliśmy o drogę, a pytaliśmy po angielsku, niemiecku i polsko/słoweńsku. Mix językowy okazał się skuteczny. W końcu zauważyliśmy tabliczkę informującą nas, że wjeżdżamy do Bledu. Dlaczego akurat to słoweńskie miasteczko?
Wchodząc pod górę, pomiędzy budzącą się do życia, o wiele szybciej niż w Austrii, roślinnością dotarliśmy na zamek stojący co prawda nie na kurzej łapce, ale na litej skale. Z zamku rozciąga się widok na jezioro. Na jeziorze jest wysepka. A na wysepce kościół. Wygląda to mniej więcej tak:


Po drugiej stornie rozciąga się widok na Karawanki, pod którymi przed chwilą przejechaliśmy.

Chmury jeszcze dość nisko.

W zamku znajdowało się parę ciekawych wystaw traktujących o historii samego regionu. Bardzo miłe wrażenie sprawiał też średniowieczny kalendarz z ilustracjami ułożony na planie koła. W jednym z pomieszczeń znajdowała się zielarnia (akurat zamknięta) a w drugim winiarnia, w której nie do końca prawdziwy mnich pokazywał jak robi się wino i pozwalał samemu zakorkować i zalakować butelkę. Oczywiście mnich mówił w lingua franca. Po angielsku. Zamek w Bledzie to chyba najlepszy z wielu zamków w okolicy jakie przyszło mi odwiedzić.

Oddychając głęboko świeżym powietrzem, powoli wróciliśmy do samochodu by udać się do stolicy Słowenii, Ljubljany.
Kiedy pierwszy raz przyjechałem do Klagenfurtu, nic nie słyszałem o Ljubljanie. Samo miejsce wydawało mi się nie warte uwagi. I to jest błąd, który popełniłem nie tylko ja, ale także wielu, wielu innych.
Ljubljana. Najmniejsza stolica Europy. Jedno z najbardziej uroczych miejsc w Europie. Starówkę przecina niebieską wstęgą rzeka Ljubljanica. Zamek znajdujący się w samym zielonym sercu stolicy, leżący na wzgórzu, patrzy leniwie na miasto. Przy rzece pod kolumnadą stoją stragany, na których można kupić prawie wszytko. Od świeżo wypieczonych bułeczek, przez różne zioła, ubrania, do pamiątek z Ljubljany. Wędrując wąziutkimi uliczkami, można dotrzeć do trójmostu i placu, zafascynowanego kiedyś Mickiewiczem, Franca Prešerena. Pomnik autora obecnego hymnu Słowenii patrzy w zadumie na cały plac.
Ljubljana to także miejsce w którym urzęduje jedne z łebskich tego świata. Sławoj Żiżek. Oto jedna z ciekawostek o Ljubljanicy przytoczona przez samego filozofa:



Po zapadnięciu wzroku, Ljubljana pokazuje swoje drugie, jeszcze bardziej intrygujące oblicze. Ruch nie maleje, zdaje się nawet, że życie zaczyna się intensyfikować. Wąskie uliczki zaczynają nabierać charakteru. Oświetlony zamek dodaje klimatu. Plac Prešerena staje się miejscem spotkań. Żywa muzyka wygrywana przez jakiś zespół daje się słyszeć jeszcze całkiem daleko od samego placu.. Studenci, siedząc w kawiarniach nad samą rzeką, zaczynają prowadzić wyluzowane dyskusje światopoglądowe. Co zaskakuje to niesamowity spokój i luz jaki wypełnia to miejsce. Ciepłe wiosenne powietrze tylko wzmagało lekkość bytu.
Ludzie są tu niezwykle mili. Uprzejmi, rzucają czarnymi żartami, komentując i zarazem ubarwiając sytuację. Jest trochę dekadencko.
Na prawdę nie chciało nam się ruszać z tego miasta. W hostelu, w którym mieszkaliśmy było trochę ciasno, ale też i przytulnie. Jak w całej Ljubljanie. Jako, że był to najtańszy hostel w mieście spotkaliśmy tam tez grupę Erasmusów z Klagenfurtu, którzy przyjechali do Ljubljany w ramach turystyki imprezowej.

Prešeren z muzą.

Na co komu Paryż?

Jedna z głównych ulic w Ljubjlanie.

Rzeka Ljubljanica nocą.

Jestem pewien, że dyskutują tu o Żiżku.

Rankiem przeszliśmy się, jeszcze raz starówką, żeby uchwycić jak najwięcej chwil w tym mieście. Podeszliśmy pod górę zamkową by zobaczyć całą Ljubljanę z góry. Zamiast jednak wchodzić do zamku postanowiliśmy ponawydurniać się przy użyciu liny i huśtawki zwisjącej z pobliskiego drzewa.

Następny przystanek to Škocjanske jame. Jedne z niewielu takich jaskiń na całym świecie. Sądzę, że nie powinienem nic więcej pisać o tych jaskiniach, bo ich piękno, monumentalizm i wielość form może oddać tylko poezja. Proza i realizm są zbyt barbarzyńskie. Bo jak opisać podziemny tunel o wysokości 100 metrów, którego dnem płynie rzeka, a wszystko to jest niesamowicie oświetlone. Oczywiście robienie zdjęć w jaskini jest zabronione. Dlatego też mamy jedno.

W porównaniu z rzeczywistością to zdjęcie jest do d...

La bella Italia! Triest, jeden z włoskich portów przeładunkowych, był naszym kolejnym celem. Włoski syf, tynk odpadający ze starych kamienic, brak poszanowania dla zasad ruchu drogowego, stare, zagrafficone, kościoły obok porzymskich ruin i kobiety o długich, kręconych, kruczoczarnych włosach i wiemy, że jesteśmy we Włoszech. W czasie zwiedzania molo i nadbrzeżnej starówki zaskoczyła nas ulewa. Schroniliśmy się w małej, nikomu nie znanej i klimatycznej pizzerii. Zamówiliśmy tam (Zagadka. Co zamówiliśmy w pizzerii?) ...
A była to prawdziwie włoska pizza. Sos pomidorowy smakował pomidorami a nie keczupem. Ser był gruby i po serowemu się ciągnął. Zapach przypraw czuć było jeszcze z nad pieca, w którym grzało się kruche ciasto. Zamarudziło nam się w tym lokalu, aż do zmroku.
Motyw do zapamiętania: włoski typ toalety to dziura w ziemi. Nie dziwota, że Włoszki mają tak kształtne uda.
Później znów ruszyliśmy ku starówce. Tym razem wszystko było już pięknie oświetlone a miasto nabrało trochę więcej uroku. Włosi wylegli na ulice by się bawić. Oczywiście bawili się głośno. Po włosku. Zachaczyliśmy też o parę kościołów. Jakże różne były te trochę stonowane, a trochę renesanowe kościoły od oczojebnych barokowych wnętrz znanych z Austrii, gdzie nawet najmniejszy wiejski kościółek opływa w złoto.

Morze! Nawet było czyste.

Pozostałości Imperium.

Typowa włoska uliczka.

Okazało się, że do samochodu wróciliśmy idealnie na czas. Tylkośmy wsiedli, a rozpętała się autentyczna burza z piorunami a deszcz sieknął z dużą mocą w zamknięte szyby naszego pojazdu.
I oto znaleźliśmy się pośrodku Triestu w ulewie nie mając zielonego pojęcia, którędy wrócić.
Obok przemknęła na skuterku (skuterki są bardzo popularne w wypełnionych wąskimi uliczkami Włoszech), jakaś niewsiasta w długich, kręconych, kruczoczarnych włosach. Wojtek podjechał do dziewczyny, opuścił szybę i zapytał z głupia frant:
- Słowenia?
....
Bekę z tego mamy do dzisiaj. Na prawdę szkoda, że dziewczyna nie odpowiedziała:
- No! Italia!
Szkoda. W każdym razie z krótkiej rozmowy wynikło nic. Wojtek, chyba w zafascynowaniu urodą Włoszki, zaczął po prostu za nią jechać. I dzięki Bogu trafiliśmy na patrol włoskiej policji, który wskazał nam dokładnie drogę do Słowenii. Problem w tym, że policjanci doprowadzili nas do wjazdu na autostradę. Jak wcześniej wspomniałem, oszczędzaliśmy na winietach, ale drogi też specjalnie nie znaliśmy. Cóż było zrobić. Wzięliśmy bilet parkingowy i po harcersku, na ślinę, przykleiliśmy do przedniej szyby. Atrapa winiety okazała się skuteczna, nikt nas nie zaczepił. A może szczęście głupim sprzyja?

*
*
*

Region alpejsko- adriatycki jest niezwykły jeśli idzie o pogodę (ha, germanismus!). Słyszałem, że zdarzały się przypadki, iż w Klagenfurcie świeciło sobie w najlepsze słoneczko, a po drugiej stronie gór szalała burza śnieżna połączona z gradobiciem. W każdym bądź razie sto kilometrów na północ od burzowego Triestu niebo było czyste, a blade światło księżyca odbijało się od ośnieżonych szczytów. Zatrzymaliśmy się na jednym z parkingów i podziwialiśmy widok.
Wtedy w naszych głowach spontanicznie zrodził się pomysł. A może nie jedźmy jutro do Wiednia? Może byśmy poszli w góry? Jeśli pogoda dopisze...

PS. Oczywiście zdjęcia można oglądać na:
http://picasaweb.google.pl/arion.elannun/AustriaSloveniaItaly2009#
http://picasaweb.google.pl/arion.elannun/KlejdzenfartCensoredPortraits?feat=email#

Komentarze (4):

Blogger Staszek Krawczyk pisze...

Wiedziałem, że nie zapomnisz o Żiżku!

14 kwietnia 2009 14:01

 
Blogger Piotr Podróżnik pisze...

A co!

15 kwietnia 2009 10:44

 
Blogger Staszek Krawczyk pisze...

Ale wiesz co, usłyszałem niedawno od jednego kompetentnego doktora, że prof. Gadacz (baaardzo tęga głowa) nazwał Żiżka pseudofilozofem. Więc może trzeba do niego podchodzić z pewną ostrożnością...?

22 kwietnia 2009 19:07

 
Blogger Piotr Podróżnik pisze...

Taki sam epitet można znaleźć pod hasłem Żiżek, krytyka na wiki.

Do każdego filozofa trzeba podchodzić z pewną ostrożnością.

A Żiżek, choćby gadał straszne głupoty i tak mnie ujmuje humorem.

23 kwietnia 2009 12:57

 

Prześlij komentarz

Subskrybuj Komentarze do posta [Atom]

<< Strona główna