piątek, 29 maja 2009

Jestem barmanem na tym dancingu

Z głośników leciała głośna muzyka. Kiedy znajome bity Güntherowej twórczości zawibrowały w powietrzu i siedemdziesiąt osób wypełniających Mozartclub w szalonym amoku zaczęło przekrzykiwać głośniki. Udało im się.

Pół godziny później do klubu zawitała policja z zawiadomieniem o naruszeniu spokoju publicznego. Szczęśliwie organizator tej imprezy, niejaki Piotro, dostał wsparcie od Blabiego, który klawisz spławiał już wielokrotnie i wszelkie kruczki prawne znał. I tym razem udało się udobruchać zahukanych przedstawicieli austriackiego prawa. Impreza mogła toczyć się dalej.

Trochę wcześniej tegoż ranka do Klagenfurtu zawitał brat mój rodzony! Idealnie by trafić na imprezę urodzinową.
Tak się jakoś dziwnie składa, że od czasów gimnazjum zawsze znajduję kogoś, kto obchodzi urodziny tego samego dnia co ja. Tym razem też tak było. Urocza Japonka Makiko postanowiła dołączyć się do imprezy i wspomóc w organizacji. Upiekła też pyszny sernik! Postanowiłem zrobić event na facebooku i zaprosić najbliższych znajomych. Godne kilku zdjęć zaskoczenie na mojej twarzy pojawiło się, gdy zauważyłem, że koło najbliższych znajomych wynosi dokładnie 114 osób...

Większość dnia zjadło mi oprowadzanie brata po Klagenfurcie i przygotowywanie przyjęcia. Nabyłem bagatela 120 piw i dwie wódki marki Taiga. Dodatkiem była Żubrówka ofiarnie przywieziona przez mojego brata. Paręnaście godzin później zostało mi 8 piw i jedna wódka.
Równo tydzień później po Erasmus Summer Jam odpaliliśmy imprezę niezwykle podobną do poprzedniej. Playlista była ta sama, z tym, że naniosłem swoje poprawki. W sumie i tak królował Günther.

Dość rzec, przyjęcie było całkiem godne. Praca barmana męczy jak jasny gwint. Czujność na włączona na 100% i bezustanne serwowanie drinków nie takie proste jak się wydaje! No i ten incydent z policją... Aczkolwiek kiedy funkcjonariusze opuścili lokal impreza robiła się coraz lepsza i lepsza by osiągnąć crescendo w momencie, gdy zostało tylko 30 osób skorych do porządnej zabawy. Tańce na rurze i za barem, skoki na sofy i ogólna głupawka udzieliła się wszystkim. Możliwe, że to był alkohol. Nawet brat mój odpalił swoje najlepsze ruchy w rytm Blockbustera. Głupawe napisy we wszelkich możliwych językach, które zapełniły stoły i lodówkę są tam do dzisiaj.
Tylko to sprzątanie klubu po wszystkim...

Tak oto upłynął drugi dzień celebrowania urodzin na Erasmusie.

środa, 27 maja 2009

Hiking

21 maja postanowiliśmy wgramolić się na jedną z pobliskich górek Kreuzberg.
Skwar lał się z nieba. Chłodząca zieleń lasu zachęcała do wejścia. W plecakach brzęczały puszki piwa, wino i jak się miało później okazać butelka wódki.

Spacer przez ogródek botaniczny zaowocował w odkryciu małego wodospadu. Oczywiście musieliśmy w niego wskoczyć. Wysuszyliśmy się idąc pod górę, tylko po to by odkryć rozbudowany drewniany plac zabaw. Kolejna godzina zeszła nam na łażeniu po drzewach, ślizganiu się na zjeżdżalni i straszeniu dzieci.

Ogród botaniczny

Ścieżka ku szczytowi okazała się być ścieżką zdrowia. Co kilkadziesiąt metrów natknąć się można było na kolejne stacje składające się z przeróżnych drabinek, drzewek i wszelkiego rodzaju popierdółek, które zatrzymywały nas na dłuższe chwile. Bawiąc się jak dzieci w końcu doszliśmy na szczyt by skonsumować jedzenie i wypić co trzeba. Jerome przyniósł ze sobą paczkę sera Brie i odpowiednie doń wino. Większość zadowoliła się piwem i kanapkami. Nagle na scenę weszła dżdżownica. Robak ten przywołał wiele miłych wspomnień związanych z najlepszą grą świata czyli z Worms Armaggedon! Szybko wpadliśmy na pomysł by zorganizować turniej Wormsów.

Stacja 43

Kiedy schodziliśmy na dół natknęliśmy się na mały wodopój. W żyłach popłynęła żywa dzięcięca krew i pięć minut później połowa z nas była mokra. Spojrzeliśmy na suchą połowę, napełniliśmy butelki i z dzikim krzykiem ruszyliśmy do przodu. Pół godziny później leżeliśmy w gaciach na trawie i patrzyliśmy jak nasze ubrania suszą się na słońcu. Jan wyciągną butelkę wódki...

Jakisz czas potem ku ogromnemu zdziwieniu Austriaków jeździliśmy na rowerach po głównych placu w Klagenfurcie dzwoniąc dzwonkami i śpiewając Jingle Bells. Piosenka szybko zmieniła się w Ding dong song Günthera. Słońce nie przestawało prażyć. Resztę dnia spędziliśmy nad jeziorem. Załapałem się na cztery super drzazgi. Tym razem to był jedyny wypadek związany pływaniem. Zmęczony udałem się spać by następnego dnia z rana odebrać mego brata z dworca głównego.

Nad jeziorem obserwując zachód słońca i Alpy

sobota, 23 maja 2009

Sauna

Co jakiś czas w Uniheimie organizowane są imprezy. Z reguły tematyczne (Superhero party itd.), tym razem tematem przewodnim, był motyw hawajskiej plaży. Jednak zanim dotarłem na imprezę czekać mnie miało parę przygód.

Dzień zaczął się zwyczajnie. Darmowe piwo. Wieczorem grill. Plus przygotował nawet wegetariańskie potrawy. Przygrillowany serek haloumi z ziemniaczaną sałatką smakował nad wyraz dobrze. WTEM! Przypomniało nam się, że przecież Laurie gra dziś koncert wraz z orkiestrą smyczkową. Szybko wskoczyliśmy na rowery i z niezwykłą prędkością popędziliśmy ku centrum miasta. Spóźniliśmy się trochę, ale tylko trochę.

Salę nazwaną za wybitnym kompozytorem Mozartem, tylko w połowie wypełniali ludzie. Resztę wypełniała muzyka. Kiedy orkiestra zagrała Serenadę w E-dur op.22 Dvoraka po skórze przeszły mi ciarki. Oto potęga muzyki klasycznej słuchanej na żywo! (Dwa poprzedzające kawałki to: Antiche arie e danze suite no 3 Ottorino Respighi'ego i Rondeau bizzare du silence op. 13 Alfreda Stingl'a.)

Po koncercie szybki powrót i jeszcze szybsze szykowanie się na hawajską imprezę. Skoro impreza odbywała się w Uniheimie postanowiłem tez pooddawać parę rzeczy, które zalegały u mnie już od dawna.
Przebrany w kolorowe i idiotyczne ubrania (koszulka z piórami po Testiculo) z dwoma parami okularów na czole i z czerwoną miską na głowie jechałem na rowerze ku Uniheimowi. Wjechałem jednak w sam środek burzy i siarczystej ulewy. Po paru sekundach byłem cały mokry. Postanowiłem wjechać na chodnik i skryć się pod jednym z restauracyjnych baldachimów. Kiedy wjeżdżałem nakrawężnik, łańcuch od roweru postanowił odmówić mi posłuszeństwa i po prostu spadł.

Oto co widzieli ludzie siedzący w restauracji. Jedząc spokojnie posiłek zobaczyli nagle człowieka ubranego w białą koszulę obszytą niezliczoną ilością kolorowych piór. Człowiek ten miał też czerwoną miskę na głowie. Nagle, zaczął się gwałtownie zbliżać do obserwujących. I ... wypieprzył się tuż przed kilkoma stolikami. Zaczął szybko czegoś szukać. Znalazł. Chodziło mu o okulary. Co dziwne jednak, założył je na czoło a nie na nos i zaczął szukać czegoś ponownie. Znalazł. Kolejne okulary. Tym razeł założył je na nos. Podtrzymując jedną ręką rower, który nie miał nóżki, drugą próbował nałożyć łańcuch na koła zębate. Co chwila przeszkadzały mu w tym okulary, które zsuwały się z czoła i spadały na nos uniemożliwiając mu prawidłowe widzenie. Cały czas siekł deszcz. W końcu to kolorowe zjawisko założyło miskę na głowę, zasalutowało i odjechało.

Dlaczego piszę o imprezach w Uniheimie? Wyróżnia je parę specyficznych cech. W sali tanecznej jest tak gorąco, że można tańczyć przez pięć minut a potem trzeba czym prędzej uciekać na korytarz by nie umrzeć z odwodnienia. Nie ma tam też kolektywnej ubikacji, więc trzeba prosić tamtejszych mieszkańców o zezwolenie na użycie ich prywatnego kibla.
Dj Pedro na muzyce się nie zna za grosz. Dopiero Erasmusi krzyczący chórkiem "Günther, Günther" zmusili go do puszczenia JEDYNEJ piosenki, przy której dobrze się bawiliśmy. Reszta to techno ścierwo.
W związku z sauną w sali tanecznej, impreza najczęściej przenosi się do jednej z wspólnych kuchni, bądź do prywatnych pokoi. Tak było też tym razem. W pokoju Camerona i Ildefonoso słuchaliśmy starych dobrych kawałków, muzyki klasycznej. Tańczyliśmy walca i kozaczoka i śpiewaliśmy jakieś hiszpańskie pijackie piosenki. Nawet nie zauważyliśmy jak się rozjaśniło.

O piątej było już jasno a my byliśmy spoceni po saunie. Jedynym słusznym rozwiązaniem był spacer nad jezioro. Woda nie była wcale taka zimna. Jako jedni z pierwszych do wody wbiegli Finowie. Co ciekawe doczepiła się do as jakaś grupka pijanych ludzi, którzy w wodzie siedzieli najdłużej. Zdecydowanie za długo. Ivan, kiedy dojrzał kaczuszkę zaczął się wydzierać PATITO! PATITO! i wbiegł za nieszczęsną kaczką do wody. Miał za nią płynąć jeszcze przez jakiś czas.
Od tego czasu Patito zastępuje jego imię. Odświeżony w jeziorze mogłem wrócić wreszcie do łóżka.

poniedziałek, 18 maja 2009

Słoneczny patrol

Słońce grzejące od pary tygodni i ciepła woda w jeziorze kusi i odciąga od pisania referatów.

Trzeci raz postanowiliśmy udać się nad jezioro i poleżeć na plaży z widokiem na Alpy. Pierwsza plaża, na której byliśmy to jak się później okazało Hundstrandbad, czyli miejsce gdzie Austriacy masowo wypuszczają swoje psy. Drugie kąpielisko znajduje się parę kilometrów od Klagenfurtu, w Pörtschach. Ale prowadzi do niego całkiem fajowska droga rowerowa.

Dlaczego korzystamy z tych dwóch innych plaż? Bo wejście na klagenfurcką plażę jest kurde płatne. Dopiero od 18.00 jest za darmo. W każdym razie kiedy wracałem z Pörtschach napotkałem grupkę Erasmusów, którzy chcieli jeszcze skorzystać z darmowego wejścia na plażę. Postanowiłem do nich dołączyć.

Sama plaża wygląda mniej więcej tak:
Jest sztucznie zwieziony skądś tam piaseczek. Trzy długie i duże drewniane pomost pomiędzy, którymi przygotowane są kąpieliska dla dzieci. Kilkadziesiąt metrów od pomostów znajduje się drewniana wysepko-platforma. Oczywiście to ona stała się naszym pierwszym celem. Tam też dopłynęliśmy z dwoma Amerykanami. Trzeci jakoś wszedł do wody i tak sobie stał czekając nie wiadomo na co. Krzyczeliśmy więc do niego, żeby do nas podpłynął. On jednak się ociągał. Po dwudziestu minutach postanowił jednak do nas dołączyć i powoli płynął w naszym kierunku.

Wypłynąłem mu naprzeciw, żeby trochę się rozruszać w chłodnej jeszcze wodzie. Kiedy wynurzyłem się obok niego, on od razu się mnie złapał. Na początku myślałem, że żartuje i powiedziałem żeby przestał się wydurniać. Jednak on się nie wydurniał. Twarz Amerykanina poczerwieniała i z trudem łapał oddech. Złapał się moich pleców i powoli zacząłem go ciągnąć ku najbliższemu kawałku lądu, którym była ta nieszczęsna platforma. Drugi Amerykanin Tom, który zmiarkował co się dzieje podpłynął, żeby pomóc mi dociągnąć nieszczęśnika do platformy.

Okazało się, że ów koleś cierpi na astmę, nałykał się wody i stracił dech. O płynięciu z powrotem nie było mowy, więc postanowiliśmy wziąć łódkę od ratownika i odholować kolegę na ląd. Okazało się, że ratownika wcale nie było na miejscu. Dwa telefony i piętnaście minut później z centrum dojechała ratowniczka. Odczepiliśmy łódki od przystani i podpłynęliśmy pod wysepkę.

I co się okazało? Że, kolesia na wysepce już dawno nie ma. Czekał tak długo na nadejście pomocy, aż w końcu inni Erasmusi dali mu koło ratunkowe, które wykorzystał aby dopłynąć do pomostu. Szczęśliwie nic mu się nie stało. Rutynowe badanie, parę formalności i mogliśmy udać się na spoczynek.

Ale strachu tośmy się najedli.

The duellists



Nikt nie wie jak cała sprzeczka się rozpoczęła. Obaj zainteresowani w tym względzie zachowują milczenie. Wielu twierdzi, że oni sami nie wiedzą jak do tego doszło. Faktem jest natomiast to, że pojedynek się rozegrał. Faktem jest to, że rozegrał się pomiędzy dwoma sąsiadami. Piotro i Jason.
Rozmawiali przez facebook'owy chat. Nagle rozległo się pukanie w ścianę. Obaj zaczęli pukać coraz intensywniej. Nerwy puściły. Do pojedynku musiało dojść.

Nie trwał on długo, ale za to był zacięty. Wykorzystano takie bronie jak: komórka, ketchup, dezodoranty, pianka do golenia, parasol, ręcznik, miotła i ułamana nóżka od roweru.

Piotro szedł korytarzem z keczupem w ręku. Jason wyskoczył z dwoma dezodorantami intensywnie psikając by utrzymać dystans. Szybki unik, obrót dwa kroki w tył i Piotro trzymał w ręku piankę do golenia. Teraz żaden nie mógł podejść do drugiego. Napięcie i nerwowe przeklinania. Lekkie drżenie rąk. Jason psikną lekko jednym z dezodorantów. Oboje utrzymują kontakt wzrokowy. Nagle Piotro, katęm oka dostrzegł parasol. Gwałtowny skok w bok, skos z powrotem z otwierającym sie parasolem i Piotro zaczą powolnymi krokami do przodu zapędzać Jasona w kozi róg. Lecz Jason miał asa w rękawie. Wślizgnął się do pokoju by po chwili wybiec z uśmiechem na twarzy i ręcznikiem w ręku. Piotro widząc beznadziejność sytuacji szybko wycował się i chwycił to co było pod ręką. Miotłę.
Rozpoczęła się długa wymiana ciosów na skótek, której to od miotły odpadła szczotka i Piotro został z kijem w rękach. Próbował podkosić adwersarza, a adwersarz zbijał ciosy swym ręcznikiem.

Ten pat utrzymywałby się pewnie dłużej, gdyby nie Troll Lady z naprzeciwka, która kazała nam się uciszyć. Pojedynek został nierozstrzygnięty.

PS. The Duellists Ridleya Scotta to film jednak bardziej niż dobry.

Jak wyleczyć kaca?

TAK:

Kiedy nie możesz już wytrzymać siedząc w pokoju przed laptopem.

I zew drogi jest zbyt silny.

Wsiądź na rower!

Omiń wiejskie chatki.

Podprowadź rower pod górę.

Wznieś się na wyżyny.

Zatrzymaj się przy owcach.

I przy stawku.

Przejedź po polance.

I oddychaj głęboko.


I gotowe! Potem możesz popływać w jeziorze!

To make out with

Jest pewna sfera erasmusowego życia, której dotąd nie poruszałem. Jednakże z dwóch powodów postanowiłem ją wreszcie opisać. Po pierwsze obraz tego wyjazdu byłby niepełny, a po drugie przydarzyła mi się historia, którą uznałem z godną opisania.

Erasmusie, zwłaszcza po prawie roku to jak życie skupione w soczewce. Można tu znaleźć wszystkie emocje, zarówno te pozytywne jak i negatywne. Różnica polega na tym, że przeżywa się je o wiele intensywniej i na tym, że o wiele szybciej mijają. Tyczy się to też szeroko pojętych związków damsko-męskich.

Słyszałem historię o pewnej dziewczynie. Była pięć lat ze swoim chłopakiem. Ale potem wyjechała na pół roku na Erasmusa i zdradziła nieszczęśnika. Co więcej po Erasmusie przeprowadziła się do kraju, z którego pochodził kochanek i jeśli się nie mylę to wzięli tam ślub. Inna historia opowiada od ludziach z dwóch różnych kontynentów. Ameryki Północnej i Europy, którzy poznawszy się na Erasmusie przeżyli wiele miłych chwil ze sobą. Pomimo odległości związek trwa do dziś. Gdybym sam nie był na Erasmusie nie uwierzyłbym w te bajki. Ale Ci ludzie naprawdę istnieją.

Erasmus niszczy związki. To fakt. Gdybym chciał policzyć związki zniszczone przez Erasmus Klagenfurt 2008/9 musiałbym liczyć też na palcach obu stóp. Atmosfera ciągłego letniego szaleństwa nie sprzyja związkom. Zdecydowanie nie sprzyja.

Pośród tej relatywnie małej grupy stu kilkudziesięciu osób można znaleźć wszelkie rodzaje związków. Mamy więc przelotne, jedno nocne przygody. Mamy paro-tygodniowe związki ludzi wierzących, że da się je naprawdę dłużej utrzymać. Mamy też wreszcie pełnoprawny związek, o którego przyszłości nie będę się jeszcze wypowiadał. Mamy portugalskiego amanta, który w niezwykły sposób potrafi uwieść wszystko co swym kształtem przypomina kobietę. Mamy nieszczęśliwie podkochujących się. Mamy nawet parę platonicznych związków, co najlepsze związki te nie są w żaden sposób tajemnicą dla obojga zainteresowanych. Mamy też symultaniczne zauroczenia (w trzech dziewczynach/facetach) na raz. Na początku w jednym z pierwszych wpisów o Erasmusie (tym ściągniętym z grupy na facebook'u) jeden z myślników brzmiał tak:
- You kiss everything and everyone and don't care about the consequences.
Chciałbym wnieść poprawkę do mojego poprzedniego komentarza. To jednak prawda. Chociaż niektóre z pocałunków nie mają żadnego związkowego powiązania to jednak stanowią najczęstszy przejaw istnienia naszych związków.

A teraz czas na historię. Rzecz dzieje się podczas Erasmus Summer Jam. Prosta sprawa. Dwóch panów zadurzonych po uszy w tej samej dziewczynie. Oboje przypadkiem dowiadują się o swoich uczuciach. Odbywają ponad półgodzinną, niezwykle fascynującą rozmowę. Wracają na imprezę niemal w objęciach i głośno się śmiejąc. Otwierają drzwi by zobaczyć, że obiekt ich uczuć właśnie wylądował w objęciach trzeciego i zanosi się na gęsty pocałunek.
Cielęco-maślane miny obu panów musiały być niezwykle zabawne, gdyż w momencie kiedy spojrzeli po sobie, obaj wybuchnęli gromkim śmiechem. Śmiech ten był jednak zabarwiony goryczą. Jeden z panów się zasępił, drugi autentycznie wkurzył. Na moment krótki.
Kiedy trzeci dostrzegł twarze swoich kolegów w mig pojął w czym rzecz. Przeprosił, ukłonił się i po prostu opuścił imprezę. Taka cena pijackich przyjemności.

Wszyscy jesteśmy świadomi, że za miesiąc i tak będzie trzeba wszystko odpuścić, jak przy każdym końcu. Za miesiąc cały nasz erasmusowy świat ulegnie szybkiej dekompozycji. Dlatego do tego czasu nikt nie odpuści. To niezwykłe, że ten incydent nie miał specjalnie wpływu na przebieg dalszej imprezy. Obaj panowie dalej bawili się świetnie. Oto paradoksalny dualizm Erasmusa.

Mogę zdradzić tożsamość jednego z bohaterów tej historii. Jednym z dwóch panów byłem ja.

Epilog: Los miał wkrótce pokazać, że ten kwadracik mógł się jeszcze bardziej powyginać.

sobota, 16 maja 2009

Erasmus Summer Jam

Uniwersytet powoli zamieniał się z powrotem w Uniwersytet. Przez ostatnią noc była to jedna wielka imprezownia. Praca wrzała w każdym kącie , zaangażowano w końcu porządne siły sprzątające. Nikt z Erasmusów tam nie był. (Jeden co prawda tam poszedł, ale szybko zrozumiał swój błąd i wrócił)

W tym samym czasie Piotro, siedząc przed swoim laptopem zastanawiał się, dlaczego nie może sklecić porządnego zdania po niemiecku i tym samym pchnąć referat do przodu. Nie miał przecież kaca. Był tylko zmęczony. A może miał kaca. Nieważne.
Te myśli szybo zastąpiły inne, a wraz z nimi pojawił się nowe pytania. Co czyni dobrą imprezę? Ludzie, nasunęła się pierwsza odpowiedź. Tam gdzie są Erasmusi jest impreza.
Jednak koślawo analizując ostatnie wydarzenia, Piotro szybko doszedł do wniosku, że ważne jest też coś innego. Muzyka.
Jest też trzeci element, który pozostaje nienazwany i tym samym nierozpoznany.

Oto historia pewnej imprezy. Erasmus Summer Jam.

Było ich dwóch. Niedoskonałym imprezom postanowili powiedzieć zdecydowane NIE!

Stefan gra na gitarze. Zapamiętale i z pasją. Zdążył już dawno temu wyrobić sobie gust muzyczny. Szczęśliwie posiada też umiejętność krytycznego obserwowania otoczenia. Dostrzegł więc przy jakich utworach ludność dobrze się bawi, a przy jakich smętnieje i rozsiada się na kanapach by prowadzić równie smętne rozmowy.
Jason wychowany w muzycznej kulturze Wielkiej Brytanii, nie może zdzierżyć, ani austriackiego ani amerykańskiego popu. Ci dwaj zjednoczyli siły by stworzyć ostateczną listę dobrej imprezowej muzyki.

Wreszcie... wreszcie, muzyka z lat siedemdziesiątych, Kool And The Gang, żadnych pierdół. Na Erasmus Summer Jam, nie mieliśmy usłyszeć Under my umbrella, ela, ela, ela... Pop ścierwo nie zawitało na playlistę. Wisienką na torcie miał być cały album Günther'a. To niezwykłe, ale na zdjęciach z imprezy naprawdę widać kiedy z głośników leci Günther. To co dzieje się z Erasmusami, gdy do ich uszu dochodzą dźwięki stworzone przez szwedzkiego artystę, przerasta możliwości zwykłego opisu. Wielki wybuch, eksplozja energii. Tajemniczej energii, której źródła nie znają nawet najpotężniejszi imprezowicze. Postronni obserwatorzy, zaskoczeni nagłym wybuchem, z zadziwieniem pytają się nawzajem "Ale o co chodzi?"
Wszyscy znamy już teksty piosenek Günther'a na pamięć.

Czas na Erasmus Summer Jam QUIZ! Znany też jako Shut the f*kc up quiz! Stefan dzięki swemu imprezowemu zmysłowi postanowił stworzyć quiz, który miał wspomóc imprezę. A przygotował się porządnie. Pytania z tzw. wiedzy ogólnej, wcale nie były takie oczywiste i nie takie proste. Zasady? Czteroosobowe drużyny, przy czym w drużynie może być tylko jeden English native speaker. Trzydzieści pytań. Oto kilka przykładów:

Jaki kolor ma literka L w logo Google?
Ludwik XIV był najdłużej rządzącym europejskim władcom. Ile lat panował?
Jak nazywa się drugie co do wielkości morze świata?
Jakiej narodowości był pierwszy od ponad 400 lat papież nie Włoch?
Jak nazywa się grecka bogini boskiej kary?
Paronomazja to inaczej....?

Moja drużyna "The Hepplethwaites" składała się z całej rodzinki. Był więc Daniel Obadiah, Albert, Ida i Victoria. Kobiety były raczej pasywne. Daniel Obadiah wspomógł moje intelektualne wysiłki wiedzą z historii USA i znajomością popkultury. Gry takie jak ta, i konkurencja ogółem, stanowi jedną z moich obsesji, toteż nie odpuszczałem do końca. Po pierwszej z trzech tur, byliśmy drudzy. Po drugiej turze wysunęliśmy się na prowadzenie i pałeczkę pierwszeństwa utrzymaliśmy do końca. W pokoju mam Certificate of Achievement. Smak zwycięstwa miał w tym przypadku smak wina, które jako część nagrody, zniknęło w pięć minut. Wiedza, którą nabywałem przez całe moje życie, wreszcie się na coś przydała! Taniec zwycięstwa trwał dobre pół godziny!

Cały quiz był prowadzony trochę w stylu "1 z 10", z rozbudowanymi wstępami do pytań. Do niektórych pytań dołączone były podpowiedzi. Jedyne co odróżniało Summer Jam quiz to styl prowadzenia, zdecydowanie różny od stonowanego Tadeusza Sznuka. Aby zapanować nad ponad pięćdziesięcioosobową grupą rozpitych Erasmusów (zwłaszcza tych z Portugalii i Hiszpanii) Stefan musiał włożyć wiele wysiłku. W końcu jednak wkurzył się chłopak i zaczął krzyczeć: SHUT THE F*CK UP!! Ten okrzyk miał poprzedzać każde kolejne pytanie.

Po quizie nadszedł czas na odpalenie najlepszych muzycznych kawałków. Nadszedł czas zabawy, tańców, śpiewu, imprezowych podrywów i tanich drinków. Nie zauważyliśmy nawet kiedy wskazówki zegara przekroczyły godzinę czwartą. Jeden z Amerykanów jak zwykle wypił za dużo, na skutek czego namalował wzorek tuż za Mozartheim'em. Kolejka opieki nad nieszczęśnikiem, wypadła na... dwóch innych nieszczęśników, którzy odprowadzili skończonego kolegę do jego akademika.

To co działo się potem to temat no oddzielny wpis. Dość powiedzieć, że śmiechu było co niemiara. Jestem pewien, że kiedy poszliśmy się przewietrzyć, wszyscy okoliczni sąsiedzi na pewno zostali obudzeni naszymi krzykami.

Nie wiem właściwie dlaczego. Może przez to, że prawie nikt nie palił. Może przez dobrą muzykę. Może przez quiz. Może przez parę niezwykłych rozmów, które udało mi się odbyć. Może przez wesołą atmosferę, która mi się udzieliła. Nie wiem dlaczego, ale to była naprawdę najlepsza impreza w moim życiu.

Die Brut

DB czyli Destuktive Brut to studencka partia niezależnych aktywistów i radykałów. Usytuowani gdzieś pomiędzy anarchizmem i populizmem próbują bardzo intensywnie nakłonić każdego, ko przechodzi obok ich standu do zagłosowania na nich.
Oferują darmowe piwo (Zieloni mają konkurencję), i jeśli przyjmie się ofertę to jeden z członków DB chętnie wyjaśni o co im dokładnie chodzi. Chcą oczywiście polepszyć żywot studenta przez:
wypieprzenie politycznych partii z samorządu, a właściwie likwidacja samego samorządu, przynajmniej w tej formie w jakiej teraz istnieje.
Chcą tez wydębić jak najwięcej pieniędzy od rządu. Jak rząd nie da to wyjdą na ulicę. Fajny plan.
Destruktive Brut i jego członkowie dokładają kolejne barwy (czarny?) do politycznej palety Klagenfurtu.

W tym samym czasie czerwoni zaczęli gotować i rozdawać zupki. Była już dyniowa i pomidorowa. Zrobili tez gulasz. Mała budka ludowców wreszcie ożyła, ale i tak niewiele się tam dzieje.
Niezależni wystawili mapkę z opisem: "weź piwo od zielonych, zupkę od czerwonych, kebab od pomarańczowych i przyjdź do nas porozmawiać na poważnie." Zorganizowali też parę event'ów takich jak: nauka Dj'owania (miksowałem piosenki, nie taka prosta sprawa wcale), konkurs na najlepsze zdjęcie (skromnie liczę na wygraną w tej konkurencji), a nadchodzi jeszcze turniej PES'a!

Przez te wybory wielokrotnie złapałem się na tym, że przejeżdżałem na rowerze przez ten placyk tylko po to, żeby zobaczyć to tam robią Erasmusy. Podświadomie oczywiście chcę uciec od pisania referatów w o wiele przyjemniejsze miejsce. Ostatnio np. natrafiłem na grupkę Eramsusów odbijających piłkę siatkową. No i dwie godziny z głowy.

I na koniec dwa fakty z kapelusza:

- Skoro o radykałach mowa to: nawróciłem dwójkę ludzi na wegetarianizm! Zobaczycie, jeszcze kiedyś wygramy!!

- Zacząłem czytać trochę Conrada. Na pierwszy ognień poszło opowiadanie The Duel, a za ciosem jego ekranizacja (Ridley Scott) The Duellists. Opowiadanie świetne, film dobry.

wtorek, 12 maja 2009

Wrażeń odcinek czwarty (albo piąty)

Oto zbiór przypadkowych impresji:

- Pisanie referatów po niemiecku to prawdziwa katorga. Dwie strony przez dwie godziny, taki mam przerób. A jeszcze 18 stron czeka. I to tylko jeden z referatów.

- Od czasu kiedy Tymek się wyprowadził, praktycznie nie mówię po polsku. Czasem łapię się na tym, że mechanicznie mówię do polskich Erasmusów po angielsku. Użycie języków prezentuje się następująco: 20% niemiecki, 5% polski, 1 % hiszpański, 74% angielski.

- Temperatura zaczęła przekraczać 25 stopni. A to dopiero wiosna.

- Przejściowe burze, robią tutaj niespodzianki. Cały dzień świeci słońce, duszno jak cholera. A tu nagle zza pagórków wyskakują ciemnogranatowe chmury i dziesięć minut później leje jak z cebra, przy akompaniamencie grzmotów.

- Zdaje się, że trochę się zmieniłem przez ostatnie osiem miesięcy. Przestałem grać i oglądać filmy. Za to nałogowo słucham muzyki. Ostatnio króluje St. Germain.

- Przestałem też pić herbatę.

- Większość czasu (lwią większość) spędzam z innymi Erasmusami. Zwłaszcza teraz, kiedy trzy prezentacje mam już za sobą. Tylko te referaty...

- Walka wyborcza trwa! Zieloni rozdają zielone jabłuszka, czerwoni analogicznie rozdają czerwone jabłuszka.

- Czerwoni podchwycili pomysł z leżaczkami. I teraz pół placu jest nimi zawalone. Ci cwaniacy skopiowali też pomysł z Eye-toyem od Niezależnych i urządzili kącik Singstara.

- Niezależni zorganizowali imprezę, na której obchodzili dziesięciolecie swojego istnienia. Czerwoni odpowiedzieli imprezą zatytułowaną "Disko partisan". Życzliwi poprzylepiali na te plakaty karteczki informujące o tym, że partyzanci to mordercy.

- Generation Orange wreszcie zaczęło coś robić. Puścili muzykę ze swojej ogromnej sceny. Tylko jakoś nikt nie chce do nich nawet podejść, bo to straszna siara. Mimo wszystko jestem pewien, że dostaną mnóstwo głosów.

- GO zaczęło też sprzedawać Überkebab za 2,50 euro. Wyobraźcie sobie japonkę jedzącą kebab większy niż jej głowa. Oczywiście nie mają kebabów wegetariańskich. Nie to co zieloni, którzy zawsze mają w zanadrzu coś dla wegetarian.

- Niezależni cierpią na brak funduszy, dlatego kombinują jak mogą. Przygotowują przyjęcie z herbatką i ciastem. Każdy członek został zobligowany do upieczenia jednego ciasta. Smacznie! (Zrobili nawet ciasto dla weganów!!)

- Kombinują jak mogą. Następnego dnia organizują karaoke przy swoim standzie.

- Niezależni powiesili hamak! Zaczęliśmy się nim bawić. Jedna osoba siadała na hamaku i zwijała się w kuleczkę. Dwie inne osoby kręciły hamakiem, aż liny wystarczająco się napięły i mieliśmy darmową karuzelę. Kręcili, kręcili i rozpieprzyli... Hamak jest już naprawiony dzięki szybkiej interwencji w postaci młotka i gwoździa.

- Strzelaliśmy się też pistoletami na wodę. We are special, I've just noticed that. - jak to określił Cameron.

- I na koniec: Mam Ohrwurm'a. Czyli innymi słowy swędzi mnie mózg na piosenkę łowczych z przedstawienia. Oto tekst (na melodię z opery Verdiego Aida)

Sing ho for the hunt! Sing ho for the jolly hunt!
For hunters are men for the women and wine.
Women and wine.
We hunt all the boars and we kill all the stags.
For hunting of sport is the finest of fine!
Finest of fine!
For hunting of sports is the finest. FINEST OF FIIIIINE!
Sing ho for the hunt! Sing ho for the jolly hunt!
Hooray, haha!
Hooray, Hooray!
Hahahaha!

poniedziałek, 11 maja 2009

Four Plays for Coarse Actors - zdjęcia


Inept English Theatre przedstawia:

Four Plays for Coarse Actors by Michael Green

Entuzjastyczny reżyser, który widzi przedstawienie w różowych barwach.

I zdecydowany pesymista od kostiumów.

Collier's Tuesday Tea:

Rodzinne spotkanie przy herbacie. Tematem rozmowy jest przyszłość młodego Alberta.

Pyszne (plastikowe) jedzenie, którym się delektujemy.

Prawdziwa tragedia na scenie. Odpadła jedna noga.

Pozostałe trzy nie czekały długo i dołączyły do pierwszej. Udajemy, że nic się nie stało. Przynajmniej próbujemy udawać.

Ale trudno powstrzymać się od śmiechu.

Wszyscy uciekli zostawiając policjanta w niezręcznej sytuacji.

Najgorzej miał dziadzia, który został sam na wózku, kiedy nawet policjant uciekł i zostawił dziadzię samego na scenie.

All Ends well as You Like it:

Testiculo dumy ze swojego kawału. (Fart. Horn. Cuckold). Nawet drzewo się śmieje.

Od lewej, Frederigo rozpacza, drzewo stoi, Dronio wzdycha do swej ukochanej, Testiculo żartuje.

Na scenie pojawia się Mud, aktor, który go gra będzie grał jeszcze pięć innych postaci, dlatego chce jak najszybciej czmychnąć za scenę i się przebrać.

By zagrać starego szaleńca Grota.

Szkockiego posłańca i parę innych postaci.

Zły Broncho z niezwykle złą i długą peleryną. Drzewo zapomiało zejść ze sceny i zdębiało.


Jest bardzo zły. Bije kleryka.

Stara położna z pokaźnym biustem wspomina jak dawała ssać mleka innym bohaterom kiedy byli mali. Po prawej Delia, ukochana Dronio.

Kleryk nie może znieść opowieści o ssaniu.

Po przydługich dialogach i paru aktach dochodzi do konfrontacji. Dobro przegrywa. (Dobrze, że drzewo przypomniał sobie, że ma być żołnierzem w tej scenie!)

Na szczęście pojawia się Pan, bóg lasu, by zaprowadzić pokój. Przez tę maskę naprawdę nic nie widać, więc Pan wszedł w widownię. A potem wpadł na innych aktorów.

Streuth:

Zmarły Henry i jego rodzina. Od lewej: Mr. D'arcy, który mówi swoje kwestie tak szybko, że nikt go nie rozumie. Major, która jest pijana, Mrs D'arcy, która mówi z silnym hiszpańskim akcentem i Hubert D'Arcy, który nie zna swoich kwestii.

Dyskretnie czyta je z kartki. Tak żeby nikt nie widział.

Inspektor bada narzędzie zbrodni. Przeszkadzają mu w tym gasnące światła i dziwne dźwięki.

I rozpadające się zwłoki, którymi opiekuję się przez resztę przedstawienia.

Lokaj może i chciał coś powiedzieć, ale musi trzymać okno, które nagle spadło.

Kucharka za to jak już weszła na środek sceny to nie dało się jej stamtąd ściągnąć.

Nikt nie poznaje Ruperta w jego wspaniałym przebraniu. Jednak inspektor coś podejrzewa. Rupert daje za wygraną i zdejmuje brodę, gdy nagle okazuje się, że kwestie się powtarzają. (Hubert po każdym pytaniu - Yes inspector? Po prostu czyta - The inspector is on to something, zmuszając resztę do odegrania sceny jeszcze raz. Aż dochodzimy do kolejnego - Yes inspector? ) I Rupert znów zakłada brodę. I tak cztery razy.

Rupert.... zaskoczeni po raz trzeci.

Nawet desperacka próba wyrwania scenariusza suflerowi nie pomaga. Wszyscy uciekają ze sceny.

Il fornicatione:
Drygent bez orkiestry.

Alfonso i zdradziecka hrabina nasłuchują czy mąż nie nadchodzi.

A nadszedł z grupką łowczych. Efekt polowania trzymają w rękach. Łowczy robili też za chór, który przekrzykiwał wszystkich innych aktorów.

Otruty mąż.

Umiera...

Ale zanim umrze, zdąży zjednoczyć się z synem, przeklnąć żonę i zrobić parę innych rzeczy. Na końcu wszyscy giną. (Poza chórem).

Ende.


Ale Po przedstawieniu, ciągle trzymamy się razem!


Ponad 300 zdjęć z całego przedstawienia można znaleźć tu:
http://inept.uni-klu.ac.at/gallery/show/46