wtorek, 14 kwietnia 2009

Dupa nie Gore-Tex


Wracaliśmy z Triestu, a właściwie kiedy uciekaliśmy przed burzą z piorunami. 100 km na północ od tego miasta niebo było czyste, a księżyc oświetlał ośnieżone szczyty. To właśnie ten widok skłonił nas do zmiany planów. Postanowiliśmy wgramolić się na Dreiländereck. Na szczyt, na którym łączą się granice: Włoch, Słowenii i Austrii. Wszystko jednak zależało od pogody.

O siódmej w nocy, delikatnie obudzony przez kolegów wypełzłem z pokoju. Pokonałem dziesięć metrów korytarza i wyszedłem na balkon. Niebo było czyste, a szczyty wyraźnie widoczne. Pół przytomny wracam do pokoju, by oznajmić radosną nowinę reszcie kompanii. Idziemy w góry!!!
Jeszcze tylko telefon do firmy wypożyczającej samochody z pytaniem ile będziemy musieli zapłacić jeśli się spóźnimy o całe 24 godziny z oddaniem pojazdu. Nie była to jakaś koszmarna suma. Niewiele więcej niż byśmy musieli zapłacić za nocleg w Wiedniu. Poleżeliśmy jeszcze z godzinkę, by potem powoli przygotować się do wyprawy.

Wiedzieliśmy, że będziemy podchodzić w śniegu. Dlatego też założyliśmy nasze wodoodporne buty z Gore-Texu. Za Wikipedią:

Działanie Gore-Texu opiera się na wprasowanej w tkaninę półprzepuszczalnej membranie, wykonanej z porowatego teflonu. Mikrootwory te są większe niż pojedyncze molekuły wody z jakich składa się wydzielany w postaci pary wodnej pot, a jednocześnie mniejsze niż wielocząsteczkowe pakiety z jakich składa się woda w stanie ciekłym (np. deszcz). Różnica stężeń pary wodnej po dwu stronach membrany powoduje powstanie ciśnienia osmotycznego, co umożliwia transport pary wodnej z ośrodka o większym stężeniu do ośrodka o mniejszym, a jednocześnie membrana jest nieprzepuszczalna dla wody.

Śnieg nam za jaje!*

Po dziesięciu minutach zapadania się w śniegu, w naszych butach mogły pływać rybki. Z tego prosty płynie wniosek: dupa nie Gore-Tex! Podchodzenie po zapadającym się śniegu było dość męczące. Jeśli dodać do tego temperaturę oscylującą w granicach 20 -25 stopni, wyjdzie, że i tak bylibyśmy mokrzy. Samo podchodzenie zajęło nam jakieś 3 godziny. Na szczycie spotkaliśmy sympatycznego i dość gadatliwego Słoweńca (który pił całkiem niezłe słoweńskie piwo Laško). Dodatkowo na szczycie poza dwoma metrami śniegu, znaleźliśmy dwie wierze, na które udało nam się wgramolić i porobić zdjęcia.

Widok na austriacką stronę.

Widok na Słowenię.

I na Włochy.

Luz majonez na szczycie. Buty i skarpetki się suszą.

Jeszcze w polarkach.

Nie jest to co prawda kombajn Bizon, ale my już bez polarków.


Wielu Amerykanów wchodzi na tę górę tylko po to by zrobić sobie zdjęcie z pomniczkiem styku trzech granic. My weszliśmy tam dla widoków.

Jak już wspomniałem do góry wchodziliśmy 3 godziny. Zeszliśmy w 30 minut. Jak? Oto rozwiązanie zagadki:





Wytrawny obserwator wychwyci:
a) momenty w których osoba kręcąca filmik ślizga się po śniegu,
b) wodoodporne spodnie Julka, starego, cwanego harcerza,
c) niezwykle debilny wyraz mojej twarzy.

Na początku śnieżek był jeszcze na tyle oblodzony, że dało się po nim po prostu zjeżdżać. Jak na nartach czy łyżwach. Potem zaczęliśmy się przypadkowo w nim zapadać i zaliczać gleby. Kiedy "zeszliśmy" na dół byliśmy przemoczeni do suchej nitki.



* Jest to oczywiście parafraza ze znanego wszystkim Trenu XVI autorstwa Jana Kochanowskiego. W oryginale: Śmierć nam za jaje. (czyli za nic).

Komentarze (2):

Blogger Staszek Krawczyk pisze...

To sam Julek jest wodoodporny!

22 kwietnia 2009 19:26

 
Blogger słowi_Anka pisze...

Świry jak nic :D

7 maja 2009 23:10

 

Prześlij komentarz

Subskrybuj Komentarze do posta [Atom]

<< Strona główna