środa, 29 kwietnia 2009

Fear and loathing in Klagenfurt

O porze, kiedy dzień nie jest jeszcze dniem, a noc nie jest już nocą na szóstym piętrze Mozartheim'u na materacu siedzą cztery osoby. Jedna z nich podskakuje energicznie.
- Hej! Robi się jasno!
Jej głos szybko rozmył się w śpiewie ptaków i w melodii jaką krople wody wybijały na świeżych liściach.

Spokojnie dryfowaliśmy pomiędzy muzyką przyrody a snem, który upominał się o swoje prawa. Świeżość wilgotnej poświaty przykrywającej okoliczne góry odciągała od ciepła własnego łóżka.
Pogoda zawieszona w niepewności od kilku dni, w końcu zdecydowała się wypłakać swoje żale. Zew łóżka stawał się nie do zniesienia. Nie mieliśmy jednak cieszyć się snem zbyt długo.

Dwa dni wcześniej pogoda weszła w stan słodkiej niejednoznaczności. Było pochmurno, ale jasno. Było chłodnawo, ale człowiek się pocił. Było ciepło, ale jednocześnie chłodno. Deszcz padał tak nieśmiało, jakby wcale nie padał. I tak przez parę dni.

W poniedziałek Magda wyprawiła swoje urodziny. Zaczęło się od grilla na tyłach Mozartheim'u. Później przez niemrawe groźby pogody przenieśliśmy się do wnętrza. Początkowo umieściliśmy się w pokoju socjalnym. Po ponad dwudziestominutowych negocjacjach udało się jednak namówić przedstawicieli akademika żeby otworzyli klub. Zdaje się, że rozpitą grupę ponad 30 osób lepiej od razu wrzucić do klubu, niż gdyby miała ona siać zniszczenie po całym akademiku. Nasza, dobrze dobrana muzyka, liquid encouragement, parę niuansów towarzyskich, tańce na rurze i walący się na głowy sufit.
Słowem, wyszła z tego zacna impreza. Tak zacna, że o piątej rano jeszcze siedziałem w klubie. Zostało nas czworo. Magda, Lia, Tare i ja. Z Lią obiecaliśmy sobie, że w jakiś sposób obudzimy się na wykład Medien und Politik, który miał zacząć się o dziesiątej. Też w to nie wierzę, ale udało nam się jakoś wstać, dotrzeć na zajęcia i mechanicznie zrobić notatki. Tego dnia nie mogłem już zasnąć. Na próbę teatralną szedłem trochę w pół śnie. Próba wyszła dobrze i chociaż wymęczyła nas wszystkich to napełniła optymizmem. Wreszcie przedstawienie zaczęło działać.

Prawdziwa faza miała się dopiero zacząć. Oto nadszedł czas cowtorkowej imprezy w Mozartklubie. Nie chciałem z początku tam iść. Do północy przesiedziałem w pokoju Sai'a pichcąc jakąś indyjską potrawę na kolację. Zeszliśmy do piwnicy tylko po to by zobaczyć jak wygląda impreza. Prawie nikogo nie było. Obecność przetrzebiły wczorajsze obchody urodzin. I dokładnie w momencie kiedy zabierałem się do wyjścia wpadła ekipa Hiszpanek, którym bardzo zależało na tym, żebym został. No to zostałem. Gdy znów chciałem wyjść (jeszcze tylko 10 minut!), wpadło parę osób z grupy teatralnej. I znów zostałem. Przypadek zawsze odmienia nasze plany. Wtem pojawiła się Magda. Magda zgarnęła Lię i w ten sposób wspaniała czwórka znów była w komplecie.
I znów zostaliśmy w klubie do świtu. Pod koniec, kiedy została już tylko praktycznie nasza czwórka, zaczęliśmy śpiewać własne piosenki, by zagłuszyć badziewną, austriacką muzykę lecącą z głośników. W końcu wyproszono nas z klubu wymawiając się zakończeniem imprezy. Postanowiliśmy wejść na szóste piętro i oczekiwać na wschód Słońca.

Komentarze (0):

Prześlij komentarz

Subskrybuj Komentarze do posta [Atom]

<< Strona główna