niedziela, 30 listopada 2008

Krampusumzug

Intuicja kazała mi udać się do centrum Klagenfurtu. Tajemnicze słowo Krampusumzug czy w innej wersji Krampuslauf zaobserwowane na plakatach nie dawało mi spokoju. O co chodzi? Dlaczego wszyscy chcą iść zobaczyć owe tajemnicze coś?

Do centrum szedłem pieszo. Przez większość czasu ślizgałem się po nieodśnieżonych chodnikach, tylko czasem czując przyjemność siły tarcia i idąc normalnie. Pomimo przeszkód terenowo-przyrodniczych udało mi się dotrzeć do centrum w standardowym czasie (około trzydziestu minut).
Już z daleka dało się słyszeć głośnie dudnienie. Dźwięk przypominał bębny, jednak było w nim coś innego. Gdy nagle zza zakrętu wyskoczył...

To nie żaden ork z Władcy pierścieni!


Było ich coraz więcej. Wychodzili z każdego zaułka, z każdej uliczki. Podążali w jednym kierunku. Szybko okazało się, że dołączali do pochodu. Przebijając się przez tę piekielną zgraję i przez tłum zwykłych ludzi zamierzających obejrzeć widowisko dotarłem na czoło pochodu.

Nadchodzą!

Idealnie na czas rozpoczęcia. Zobaczyłem wtedy, kto przewodzi całemu pochodowi.



Tak, to żaden Santa Clause z reklam Coli. To prawdziwy święty Mikołaj, biskup Miry. Za nim kroczyło czterdzieści osób w karynckich strojach ludowych. Do pasa mieli oni przywiązane ogromne metalowe bębny, kształtem przypominające bardziej przerośnięte dzwonki dla krów. W środku na pewno miały jakieś kule. To właśnie ta świta świętego tak dudniła, obwieszczając rozpoczęcie pochodu.

Krowie dzwony robiły niezły hałas.

Cała ta hałastra została spuszczona z łańcucha (i to dosłownie). W dwu godzinnym pochodzie, naskokach na gapiów i próbach porywania małych dzieci i urodziwych niewiast pochód doszedł do Starego Placu, gdzie już czekała przygotowana scena. Z głośników leciał ciężki metal, głównie Rammstein.

Po tej przelotówce czas na trochę historii.
Sam Krampus pochodzi jeszcze z czasów przedchrześcijańskich i zapewne pod wpływem późniejszej kultury związanej z religią katolicką i popularnym przedstawieniem diabła przybrał obecne koziopodobne kształty. Zakazane przez inkwizycję (Ha! Nie spodziewaliście się inkwizycji co?), przetrwały w tradycji ludowej do dziś, stając się częścią kultury w całym rejonie alpejsko-adriatyckim. Teraz to po prostu taki włochaty odpowiednik naszej rózgi.
Jakoś tak się składa, że Krampus'y atakują głównie dzieci i kobiety. Jeszcze sto lat temu piątego grudnia (tradycyjny dzień Krampus'a, zaraz przed dniem św. Mikołaja, ponoć następstwo dni symbolizować ma to kontrolę nad Krampus'ami jaką przejmuje św. Mikołaj) kobiety bały się wychodzić w obawie przed gwałtem. Jak dowiedziałem się od Austriaczek, jeszcze parę lat temu Krampus'y mogły bić ludzi swoimi łańcuchami, jednakże prawnie tego zakazano. Zapewne przez zbyt dużą ilość nadużyć (alkoholu) i łańcuchów.


Teraz Krampusumzug to lokalna tradycja. Klagenfurt był świadkiem zlotu grup krampusowych z całego regionu (nie tylko Austrii!). Pochód trwał dobre dwie godziny, zanim wszystkie grupy przeszły całą trasę. Zwykła tłuszcza była od Krampus'ów odgrodzona barierkami. Nie przeszkadzało to stworkom na dzikie podbiegnięcia i próby przeciągnięcia dzieci bądź bardziej dojrzałych dziewcząt przez owe barierki. Co by Krampusy nie przesadzyły co jakieś dwadzieścia metrów stała para policjantów, trzymająca w ryzach tę piekielną hałastrę, zapewne o wiele skuteczniej niż czyni to św. Mikołaj z początku pochodu.

Z moich osobistych obserwacji. Na jedną z zamkniętych imprez w akademiku nagle wbiegł stado dzikich Krampus'ów. I kiedy już sobie zdrowo popili pozwalali sobie na zbyt wiele. Dziewczętom pewnie się nie podobało, ale większości facetów, do których te przestraszone dziewczęta się przyczepiały, pewnie już tak.
Druga sprawa to małe dzieci (no oseski prawie) oglądające niezbyt przyjemne twarze Krampus'ów za młodu. Austriackie koleżanki, które opowiedziały mi parę historii związanych z Krampus'ami ciągle mają traumę z dzieciństwa na wspomnienie ataku jakiegoś Krampus'a.

Wolę szóstego grudnia znaleźć czekoladki w butach, niż.....


Pod potwornymi maskami ponoć kryją się zwykli ludzie.

Tako rzecze Erasmus!

Pierwsze Prawo Erasmusa:
Czas to tylko stan umysłu. I oto:
Rano trwa od 10.00 do 14.00
Popołudnie trwa od 14.00 do 22.00
Wieczór trwa od 22.00 do 4.00
Noc trwa od 4.00 do 10.00
Około 2.00 pojawia się myśl co by iść spać. Ale tylko myśl.

Drugie Prawo Erasmusa:
Zadania domowe odrobisz w ostatnim możliwym momencie. I oto:
Zadanie domowe z niemieckiego odrobisz w godzinę przed zajęciami.
Zadania na inne przedmioty zrobisz na dzień przed wykładem. Jeśli zajęcia są później niż o 14.00 odrobisz je tego samego dnia.
Jeżeli posiadasz laptopa z połączeniem do internetu, nie odrobisz zadania domowego.

Trzecie Prawo Erasmusa:
Zapomnisz jak się studiuje, a więc zapomnisz jak się uczyć. I oto:
Jeżeli będziesz musiał się uczyć, będziesz robić wszystko byle tylko tego nie robić. I oto:
Jeżeli będziesz musiał napisać pracę magisterską - pójdziesz na imprezę.
Jeżeli będziesz musiał przeczytać książkę po niemiecku - odwiedzisz kogoś w swoim akademiku.
Jeżeli będziesz musiał przygotować prezentację - obejrzysz film z Amerykankami.

Czwarte Prawo Erasmusa:
Erasmus to nie wakacje, to czas panowania lenistwa. I oto:
Działanie i jakąkolwiek Aktywność podejmiesz tylko po to, aby przestrzegać Trzeciego Prawa Erasmusa.
Będziesz spał do 10.00.
Będziesz się wylegiwał do 12.00.
Będziesz przygotowywać śniadanie przez godzinę.
Będziesz unikał nauki przez resztę dnia.

Piąte Prawo Erasmusa:
Będziesz się obżerał. I oto:
Dziennie pochłoniesz jeden bochenek chleba.
Na obiad będziesz przygotowywać sobie podwójne porcje.
Zaczniesz zastanawiać się dlaczego nie można jeść i spać w tym samym czasie.

Szóste Prawo Erasmusa:
Będziesz wieczorem chodził na imprezy.
Nie lubisz, polubisz.

Siódme Prawo Erasmusa:
Będziesz robić to na co masz ochotę.

Tako rzecze Erasmus!

niedziela, 23 listopada 2008

Schneeballschalcht und dann...

Uwielbiam zimę. Nie jestem ani kierowcą, ani nie muszę odśnieżać podjazdu. Tak. Uwielbiam zimę. Uwielbiam ten moment, kiedy wszystkie przykre wyziewy tego świata przykrywa biała kołderka. Uwielbiam ten chrupiący odgłos, kiedy człowiek przechadza się po dziewiczym śniegu. Uwielbiam też ten otrzeźwiający i ożywczy chłodek, pobudzający do działania i ruchu bardziej niż cokolwiek innego. Każda komórka mojego ciała czuje, że żyje. I na koniec, uwielbiam obserwować własny oddech. Ot Zima.
Ciekawe. Miesiąc temu mogłem jeszcze chodzić w krótkim rękawku. Klagenfurcka pogoda ma w nosie wszelkie prognozy pogody, które od dwóch tygodni zapowiadały opady śniegu. I właśnie w momencie, kiedy nic nie wskazywało na to, że spadnie śnieg, stało się. Koledzy poszli na poranny wykład. (Czemu idziesz w klapkach? Jestem zbyt zmęczony żeby założyć buty!), kiedy wyszli po niecałych dwóch godzinach zobaczyli to:

Zamieć to nie była, ale sypało konkretnie.

Ja z kolei wyjrzałem przez okno by ujrzeć:

Z początku zielone, potem żółte drzewo postanowiło ubrać się w biały kubraczek.

Dzieciaki ubóstwiają śnieg, a odsetek dzieciarni pośród Erasmusowców musi być znaczny. Oto bowiem, gdy tylko spadł śnieg w okół akademików i uniwersytetu od razu zaczęły wyrastać Bałwany o przeróżnych imionach, Orzełki (Aniołki) i jeden zamek. Sporadyczny przechodzień natknąłby się na równie sporadyczne grupki ludzi rzucających w siebie śnieżkami (a śnieg lepił się wyśmienicie). Każdy w głębi jest dzieckiem, trzeba tylko umieć to sobie powiedzieć. W zasadzie jedynym dobrym powodem żeby wydorośleć jest fakt posiadania własnych dzieci. Jako, że takowych nie posiadam bez przeszkód mogę przyznać: Jestem dzieckiem and I am proud of it! Ale, nie tylko ja tak mam. W wielu erasmusowych głowach zrodził się pomysł wojny śniegowej. Wystarczyło tylko wybrać termin i miejsce. 22.00 przed akademikiem Concordia. To co miało w zamierzeniach być wojną pomiędzy akademikami poszło zupełnie w innym kierunku. Ekipa z Uniheim'u nie dotarła na bitwę na skutek przepicia. Zostały więc tylko dwa akademiki, wspominania wyżej Concordia i Mozartheim.
Ale i to było już bez znaczenia wobec tego co rozpętało się w pokaźnym ogrodzie Concordii. Bellum omnium contra omnes.
Dzikie uniki, przewroty, przetoczenie się i zebranie śniegu. Śnieżka sama formuje się w dłoniach. Rzut. Widok rozbryzgującej na wszystkie strony śnieżki. W tym samym czasie okazuje się, że znajdujesz się na trajektorii lotu siedmiu kul śniegowych. Pad na ziemię. Trzy sekundy żeby wstać. Jeśli nie zdążysz to skoczy na ciebie z pięć osób. A jeszcze więcej będzie po prostu rzucało śnieżkami w tę zbitą kupę ludzi.
- GET OF ME PUNK!
- YOU SCHWEINHUND!
- INCOMING!!!! RUUUUN!
Te i inne okrzyki w stylu AAAAAAAAAAAAAAAAAAAA! mogli uszłyszeć mieszkańcy Concordii na pewno pilnie uczących się do egzaminu, który niechybnie miał odbyć się następnego ranka.
Dwie godziny biegania, atakowania i bycia aktakowanym. Napaści na dziewczęta i ratowania ich w potrzebie. Formowania się wątłych i krótkotrwałych sojuszy, zdrad i ataków od tyłu.

Epizod nacjonalistyczny:
Rozmawiam sobię z pewną uroczą Polką, gdy nagle od tyłu łapie mnie Niemiec Alex.
- Do you know how wars between our countries ended?
- We never gave up! - Wycedziła przez zęby Polka podając mi śnieżkę, którą bezzwłocznie dostarczyłem do twarzy delikwenta.
Koniec epizodu nacjonalistycznego.

Po niespełna dwóch godzinach. Zjednoczeni w zmęczeniu tworzyć poczęliśmy Bawłana. Hiszpanie (w sumie to Hiszpanka i Chilijczyk, ale mówią po hiszpańsku) zaczęli robić salta i gwiazdy. ( Te okrzyki przy nabiegu!!!). Cali mokrzy od śniegu i zgrzania wyruszyliśmy w stronę Mozartheim'u na co wtorkową imprezę.

Schneefrau und Schneeballschlachtstruppen.



<Dygresja mode on>
Zanim o imprezie pierwej poczynić dygresję muszę.
Udział biorąc w przenajróżnistych imprezach tudzież potańcówach uderzyło mnie, że pośród zalewu, potopu i oceanu technościerwa, które stanowi dobre 95% całej muzyki puszczanej na imprezach czasem, sporadycznie rzadko Dj w przypływie sam nie wiem czego puszcza stary, dobry kawałek. I co się wtedy dzieje? Przecież nie siadają wszyscy, nie uciekają ani nie idą na piwo. Wręcz przeciwnie! W tę masę dość już od techno skostniałą nagle wstępuje duch dziki. Jakby szaleju ilości niezmierzone ktoś rozlał nad parkietem. Od techno można z nudów zdechnąć mówi porzekadło ludowe. Będąc w jednym z klagenfurckich klubów usłyszałem przeróbkę jakiegoś starego hitu z lat 70. Po upływie ledwie 30 minut usłyszałem PRZERÓBKĘ tej przeróbki. Remix remix'u. RECYCLING drogi panie, Recycling! Ekologiczne czasy. I dlaczego, u licha, oryginału nie mogli puścić? W czym on gorszy od przetworznonego, strawionego przez żołądek komerchy, remix'u?
<Dygresja mode off>

Nie tylko mnie takie myśli we łbie kiełbie. Przejmując na jedną noc kontrolę nad Mozartclubem, trzeba było koniecznie wykorzystać okazję i wreszcie puścić stare, dobre kawałki z czasów kiedy muzyka wychodziła z serca i do serc i krwiobiegów innych trafiać miała. A nie do portfeli. Co wtorkowa impreza przyjęła więc nazwę Forward to the past, a winampową listę wypełniły szlagiery z lat 50, 60 i 70. Pijąc tylko soczek i jedząc marchewki dotrwałem do końca imprezy, ciągle tańcząć. (Redakcja powyższego bloga zaprzecza jakoby, autor posiadał jakiekolwiek umiejętności rytmiczno-motoryczne).

Nemo enim fere saltat sobrius, nisi forte insanit. Taką mądrość zostawili nam po sobie starożytni. I coś w tym istotnie jest. Jednak nie trzeba wcale być pijanym, ani szalonym aby się dobrze bawić. Jakby wszyscy zapomnieli, że największy odlot można mieć bez żadnych używek.

Kiedy piszę te słowa, ciągle mam zakwasy (pamiętacie te wytrzymałościówki u Stysia?) i wszystko mnie boli. A jednak jestem szczęśliwy. IMMER MEHR!
Na dowidzenia parę zdjęć z White Klagtown!

Przed akademikiem.

Zbliżenie.

Za akademikiem.

sobota, 22 listopada 2008

Spanish Dinner Party

Wśród klagenfurckich Erasmusowców są dwie kreatywne siły twórcze. Pierwsza, jak wskazuje tytuł wpisu, to Hiszpanie (Spaniards); druga to Polacy. Możliwe, że to po prostu ilość ludzi z danego kraju pozwala zorganizować jakieś większe wydarzenia. Z drugiej strony i tak potrzebny jest jakiś kreatywny spiritus movens, który wpadnie na pomysł i zajmie się organizacją obmyślonego eventu.
Po polskim obiadku i polskiej imprezie przyszła kolej na Hiszpanów. Postanowili oni zorganizować tytułowe Spanish Dinner Party. Co by podzielić się kosztami, każdy miał przynieść jakieś składniki potrzebne do potraw. Ja przyniosłem różniste owoce potrzebne do Sangrii.
Skoro pojawiła się już obca nazwa to czas wymienić co pojawiło się na trzech stołach malutkiej kuchenki w akademiku Uniheim. Zatem:

  1. Smażone ziemniaki z typowym andaluzyjskim sosem mojo pocón (ostry)
  2. Tortilla de patatas czyli pyry w omlecie
  3. Torrijas czyli wielkanocne grzanki obtoczone w jajku z cukrem i cynamonem
  4. Arroz con leche czyli ryż zmieszany z mlekiem, cynamonem i czymś tam jeszcze
  5. Do picia Sangria - czerwone wino z słodkim cukrem i kwaśnymi owocami (banan, jabłko, brzoskwinia, mandarynka)
Trzeba powiedzieć, że wszystkie te potrawy i napoje zostały przygotowane tylko przez dwie osoby, a jedzenia było sporo. Wystarczająco, żeby każdy mógł się najeść i opić. Następnego dnia ich opisy na Facebooku brzmiały mniej więcej tak: No more cooking albo Cooking break for two months.
A teraz czas na ciekawostki. Alkohol z Sangrii wsiąka w owoce. Można więc było nic nie pić a tylko wyjadać owoce i zaliczyć niespodziankę. Druga sprawa to mój genialny pomysł zrobienia sobie na obiadek tego dnia fasoli po bretońsku. Mieszanka fasoli i tych wszystkich hiszpańskich potraw dawała mi się we znaki całego następnego dnia (np. w sklepie właśnie). Kolejny ciekawy motyw to niesamowity brak kubków i sztućców. Kiedy 40 osób przychodzi do kolektywnej kuchni akademikowej szybko pojawiają się deficyty. Używaliśmy więc jednego kubka na 3 osoby. Jednej łyżki na jeszcze więcej. Dostępu do szafek poszczególnych mieszkańców akademika broniły kłódki i grube łańcuchy. Trochę trudno im się dziwić zważywszy na to, że taka wygłodniała i po części pijana masa studentów nie dość, że wszystko z tych szaf wyżre to jeszcze wszystkie talerze i sztućce już nigdy nie wrócą na swoje miejsce.

Jako kontrnatarcie Polacy szykują imprezę andrzejkową z obowiązkowym laniem wosku przez dziurkę do klucza i być może coś na kształt Polish Christmas Dinner Party!

Ze Klejżenfeert

Reszka:
Kiedyś coś mnie "szczeli" w tych sklepach. Poszedłem tylko kupić ziemniaki i marchewki za ostatnie 1 Euro z portfela (reszta hajsiwa albo na koncie albo w kasie austriackich kolei, której jestem wierzycielem). Szybko lokalizuję i biorę pod pachę potrzebne produkty spożywcze. Kiedy ruszam w stronę kasy zatrzymuje mnie koszmarna kolejka. Tak duża, że aż kabaretowo śmieszna. No ja teeeej. Wiem, że nie uruchomią kolejnej kasy, to nie w tutejszym zwyczaju.
Dobra, mówię sobie, już stałeś w podobnych kolejkach.

ALE!

Jak mówi wielki myśliciel i prawodawca Murphy, jeżeli wszystko idzie dobrze to znaczy, że nie wiesz wszystkiego oraz że jeżeli coś idzie źle to na pewno może pójść gorzej. Jakże głęboka mądrość wypływa z tych słów o czym się przekonałem po jakichś zdrowych sześciu minutach stania w kolejce. Wtedy dojrzałem przemiłą starszą panią z wypełnionym po brzegi koszykiem. Trzy osoby przede mną. Sprawnie wszystko wyłożyła na taśmę (jak się to nazywa w ogóle?) od kasy. Wszytsko ładnie i pięknie, aż tu nagle pani staruszka postanowiła urządzić sobie pogawendkę z panią kasjerką. No i poszło. Dyskusja dotyczyła praktycznie każdego przedmiotu, który owa staruszka zamierzała nabyć. Temperatura (dyskusji i moja) podniosła się w momencie kiedy pani staruszka zastanawiał się czy starczy jej pieniędzy na ten srebrny czajniczek, który sobie gdzieśtam stał. Powoli przeliczyła zasoby swojego portfela, by z okrzykiem triumfu zniknąć w czeluściach sklepu. Po chwili wróciła niosąc karton z czajniczkiem.
Jak na złość mój organizm postanowił przypomnieć sobie o jednym z tych procesów życiowych, które odróżniają biocenozę od biotopu. (Dlaczego - odpowiedź w następnym wpisie). Spinając się w sobie i nucąc w duchu jakieś hippisowskie piosenki doczekałem wreszcie swojej kolejki przy kasie. Wycedziłem przez zęby odruchowe "Gruss Gott" i wreszcie mogłem wybiec ze sklepu. Jeszcze tak szybko nie wracałem do akademika.

Orzeł:
Zdrowy kawałek klagenfurckiego Erasmusa poleciał samolotem do Frankfurtu nad Menem. Myślałem, że cena 4 Euro za lot w obie strony to jakiś żart był. Jednak po konsultacjach z pozostałymi w Klagenfurcie Erasmusowcami i tubylcami okazało się, że nie do końca.
Szybko sprawdziłem stronę Ryanair. Z Klagenfurtu mogę bezpośrednio lecieć do Londynu (Stansed), Stockholmu i Goteborga. Ceny 2, 10, 15 euro (w jedną stronę) stanowią niezły modyfikator planów na przyszłość. Zobaczymy co z tego wyniknie.

Kant:
Obejrzałem dzisiaj Fear and Loathing in Las Vegas w Polsce znany jako Las Vegas Parano, tym samy prawie zamykając plan obejrzenia wszytskich filmów Terry'ego Gilliam'a (został już tylko Tideland). Co tu dużo mówić. Film ryje beret i gniecie czachę! Napełnił mnie końską dawką energii i szaleju. I te dialogi! O rewelacyjnych rolach Johnny'ego Depp'a i Benicio del Toro nie wspomnę.

poniedziałek, 17 listopada 2008

Suchary czyli grzanki

- woda z kranu jest wysokomineralizowana, wystarczy odczekać chwilkę (+dekantacja) i można zbierać materiał na kredę do szkół. Zlewanie wody znad osadu to też mój sposób na zdobycie czegoś do zalania herbaty,

- jak na ironię woda w sklepach jest tylko gazowana (autentycznie, nie ma niegazowanej wody mineralnej, nigdzie!),

- chleb jest niesmaczny (mówiąc delikatnie) i w dodatku bezsensownie drogi (2, 50 anyone?),

- wszystkie pizzerie zamykają o 23.00, ile by oni forsy na nas zbili, co imprezę chce nam się zjeść pizzę (tak o 3 lub 4 nad ranem),

- jeden z Erasmusów z Niemiec ma ogromną chęć nauczenia się czegoś po polsku, oto dialog:
P: Hej, czemu chcesz się nauczyć polskiego?
N: Bo chcę być przygotowany, kiedy Polska najedzie Niemcy.,

- świąteczne akcesoria są do nabycia w sklepach już od dwóch tygodni,

- przedwczoraj w centrum otworzono Weinechtsmarkt i ozdobiono całe miasto lampkami, świerkami itd. W połowie listopada,

- w łazienko-ubikacji nie ma wywietrznika,

- nie mówią tu po niemiecku tylko po ichniemu (na DKF'ie oglądaliśmy austriacki film z niemieckimi napisami),

- na kartę zniżkową na kolej musiałem czekać dwa miesiące (idę niedługo odwiedzić austriackie koleje z prośbą o zwrot nadpłaconych pieniędzy),

- wczoraj pod zlewem kuchennym obluzowała się rura i radośnie spadła,

- w tym samym czasie Pani Babsztyl musiała akurat wyjechać na urlop (ciekawe kiedy zrealizują prośby zawarte w księdze zażaleń).

niedziela, 16 listopada 2008

Ćpun kinowy

Mija właśnie trzeci tydzień od czasu kiedy ostatni raz byłem w kinie. Pojawiają się pierwsze objawy głodu. Zaczynam codziennie oglądać film na laptopie. W czwartek obejrzałem dwa.
Jeszcze parę dni i zacząłbym przejawiać pierwsze oznaki obłędu. Dbając więc o zdrowie psychiczne postanowiłem udać się do kina. Szczęśliwcem, na którego padł traf okazał się nowy Bond o dziwnym tytule, który po niemiecku brzmi Ein Quantum Trost.

Dotychczas widziałem już wszystkie poprzednie Bondy. Nawet ten nieszczęsny remake Nigdy nie mów nigdy i Casino Royale z Davidem Nivenem. Odkąd pamiętam dobrze bawiłem się na każdym Bondzie. Nawet na tych najgłupszych i najsłabszych. Rebooting serii w postaci Casino Royale był smakowitym kąskiem. Pełen nadziei i w sumie oczekując powtórki z poprzedniej części udałem się do klagenfurckiego Cine City.

W tym miejscu pozwolę sobie zawiesić wątek by opisać coś innego. Film zaczynał się o 23.00 a samo kino znajduje się na drugim końcu Klagenfurtu. Tak z półtorej godziny pieszo i to moim tempem. Nie zraziło mnie to jednak, zwłaszcza, że byłem na dużym głodzie. Nawet perspektywa tak długiego powrotu przez praktycznie cały Klagenfurt o drugiej w nocy nie mogła mnie powstrzymać. I oto!
Na skutek boskiej interwencji dowiedziałem się, że PPP (Piękne Polskie Panie) postanowiły obczaić Weinahtsmarkt w centrum Klagenfurtu i napić się trochę tradycyjnego tutaj Gluhwein. Co w tym boskiego? A to, że skoro są Pięknymi Polskimi Paniami to i pojawia się rycerz, który owe panie do centrum zawieźć postanowił. W przypływie szlachetności postanowił podrzucić i mnie. Tyle, że do kina. Kiedy usłyszał o moim szalonym planie, w jeszcze większym przypływie szlachetności, odebrać mnie i przywieźć z powrotem. (Herzlichen Danken, Kerl!). Ktoś determinowany zawsze osiągnie cel. I jeszcze mu pomogą.

Niewątpliwie dziwić może fakt, że postanowiłem wybrać się do kina, które leży najdalej od mojego miejsca zamieszkania (co by być dokładnym - na drugim końcu miasta. Dosłownie). I to jeszcze na najpóźniejszy seans. W Klagenfurcie są tylko trzy kina. Tylko w jednym grają Quantum of Solace. W dodatku jest jeden seans, który nie jest po niemiecku a z oryginalnymi głosami! Oczywiście o 23.00. Niemiecka mania do dubbingowania wszystkiego co popadnie dotarła (kurde!) też do Austrii. Na prawdę nie chciałem usłyszeć Ich heiße Bond. James Bond. wymawiane jakimś skrzeczącym głosem dubbingującego aktora. Jak oni mogą oglądać tych wszystkich filmów w tym języku. Każde słowo jest jak egzekucja!

Samo kino to średniej wielkości multiplex z jakąś kręgielnią i automatami z grami komputerowymi. Co mi się spodobało to wystrój. Na ścianach i suficie porozwieszane był obrazy kompilacje w stylu Akademii Platońskiej Rafaela, tyle że zamiast Platona i Arystotelesa na środku stali Merlin Monroe i James Dean. Nie trzeba chyba mówić, że reszta filozofów zastąpiona została aktorkami, aktorami i postaciami z kreskówek. Niezły motyw.
Co nie jest fajne i co budziło moją irytację to fakt, że można palić wewnątrz całego budynku - poza salami kinowymi. Kurde. Jak ktoś chce palić to proszę bardzo. Tylko, do ciężkiej cholery, niech nie robi tego przy innych!

No! Teraz, kiedy znamy już moje motywy i wygląd kina, możemy w końcu wrócić do głównego wątku. Pełen nadziei i w sumie oczekując powtórki z Casino Royale udałem się do klagenfurckiego Cine City. Zapowiedzi nastroiły mnie niezwykle pozytywnie. Wydawało się, że ten Bond będzie bardziej ciężki i brutalny. Wydawało się, że dostanę więcej tego dobrego co było w Casino Royale.

Kurcze. Znowu muszę zrobić przerywnik. Ot, po prostu muszę podzielić się pewnym spostrzeżeniem. Trylogia filmów o Jason'ie Bourne'ie była w pewnym sensie przełomowa. Prezentowała zupełnie inne podejście do filmów akcji. Akcja nie była tylko rozrywką, była częścią fabuły. Była fabułą. Bijatyki nie polegały na waleniu się po mordach, albo na prezentowaniu tej części wschodnich sztuk walki, której nauczył się aktor. Było jakoś tak minimalistycznej. Sceny akcji były jak instruktarze walki długopisem. Pościg i karambol pokazany był z chirurgiczną precyzją, kamerzysta skakał za Mattem Damonem dla lepszego efektu. No i fabuła wciągała. Po Tożsamości, Krucjacie i Ultimatum reszta gatunku musiała się zmienić. W Bourne'ową stronę poszło Casino Royale. I to w eleganckim Bondowym stylu.

Quantum of Solace to zupełnie inny Bond niż Casino Royale. Fabuła trochę tępawa, naiwna jakby dziecięca. Sceny akcji też jakby trochę dla dzieciarni. Zawsze lubiłem sposób w jaki Bondy komentowały rzeczywistość. Tym razem jednak częściowo pojechano po bandzie. Żarty najprostszego typu - polityczne. O ile scena, gdzie zamiast dolarami bandziory wymieniają się ojro, bo dolar spadł na pysk jest całkiem śmieszna, o tyle komentarz o wojnie już nie. Bonda z dala od polityku trzymać należy. On nie od tego. Ale, komentarze Craiga o amerykanach były całkiem wporzo; tak samo jak i ekologiczne motywy. No i rozmowa o drinku rozwala. Nie jest więc tak źle. No i Craig gra rewelacyjnie.
Zamiast pójść drogą wyznaczoną przez Casino Royale twórcy postanowili wrócić do pierwszych Bondów z Sean'em Connery'm. (Nie napiszę, że zbliżyli się przez to do książkowego pierwowzoru bo przeczytałem tylko jedno opowiadanie Fleminga). Szkoda, że chcąc odwołać się do wcześniejszych odsłon agenta Jej Królewskiej Mości poporstu odgrzali parę starych kotletów. To co kiedyś bawiło, po raz drugi bawi umiarkowanie albo wcale. W zasadzie odniosłem wrażenie, że nie do końca wiedziano jaką konwencję przyjąć i wyszedł taki kogel-mogel. I brakowało mi takiej penerskiej bond - akcji w stylu przebijania ściany czołgiem z Goldeneye lub wskakiwania przez przednią szybę do rozpędzonego samochodu z Casino Royale. W zamian dostałem żałosny skok ze spadochronem.
W pewnym momencie myślałem nawet, że James został kimś na kształt anarchisty walczącego z nienazwaną korporacją czy innym syndykatem. Dzięki Bogu okazało się, że nawet jeśli świat się zmienia to agent 007 zawsze zostaje taki sam. Oby następny Bond okazał się lepszy, czego sobie i wam życzę.

Genug. Ende.

środa, 12 listopada 2008

The Purity of White and the Passion of Red

Dlaczego 11 listopada?

11 listopada 1918 roku tylko rozbrajano niemieckie odziały w Warszawie. Rada Regencyjna, która powstała jeszcze z łaski zaborców przekazała część swoich prerogatyw (zwierzchnictwo nad siłami zbrojnymi) Józefowi Piłsudskiemu - Swojakowi. Piłsudski przyjechał do Warszawy dzień wcześniej. Sama Rada Regencyjna rozwiązała się dopiero trzy dni później. Wtedy też Marszałek otrzymał w spadku po niej resztę uprawnień.
Dlaczego więc 11 listopada? Nikt do końca nie wie. Możliwe, że istotny wpływ miała sytuacja międzynarodowa i zakończenie Wielkiej Wojny. Faktem jest, że od 1937 to właśnie 11 listopada jest uznany za dzień odzyskania niepodległości, a sama data wraz z upływem czasu nabierała coraz bardziej znaczenia symbolicznego. 11 listopada to dzień odzyskania przez Polskę Niepodległości. I już! A takie święto trzeba należycie obchodzić.

Kiedy wreszcie udało mi się wstać od razu wywiesiłem biało-czerwoną flagę przez okno. Po jakieś godzinie kij z flagą wysunął się z misternie ułożonej konstrukcji z książek i zleciał z hukiem z trzeciego piętra na sam dół. W tym miejscy brawa dla Todd'a mojego współlokatora, który dzielnie zbiegł po schodach i uratował flagę przed zabrudzeniem. (Akurat robiłem zakupy).
Za drugim razem wywiesiłem flagę bez kija przygniatając ją górskimi butami (bo książki się zsuwały). Miło też było usłyszeć od Marty, że poczuła ciepełko na widok powiewającej polskiej flagi.

Nadszedł czas wykładu. Nie mogłem zostawić flagi samej ze sobą więc zaczepiłem ją na proporzec i dumnie kroczyłem ulicami Klagenfurtu. Kilku znajomych życzyło mi wesołego dnia niepodległości, paru innych zapytało o co chodzi, większość się po prostu gapiła, jeden pies mnie obszczekał, a jeden kot uciekł na mój widok. (Jeden radiowóz zwolnił przejeżdżając obok) Przyszło mi do głowy, że wystarczy tak przejść się po jakimś polskim mieści w czasie niespokojnym i rewolucja gotowa (Ludowy to dla Ciebie)! Ot siła oddziaływania symbolu. Za swoimi barwami pójdzie więcej osób niż za jakąkolwiek postacią. Symbolu nie można tak łatwo zniszczyć jak ludzi.

Po powrocie słuchałem pieśni patriotycznych. Na Mazurku Dąbrowskiego począwszy, przez Pierwszą kadrową, Warszawiankę, Pierwszą brygadę i na Rozmarynie skończywszy.

Jak już napisałem Dzień Niepodległości trzeba należycie obchodzić. Jedynym sposobem obchodów, który pasuje do Erasmusa jest:
a)prywatka
b)impreza
c)przyjęcie

Około dziewiątej udałem się do akademika Concordia, gdzie zamierzaliśmy z resztą Polaków zaanektować pokaźną piwnicę i przygotować ją do obchodów. Mieliśmy dwa zestawy muzyczne: polski i international. W praktyce leciała głównie muzyka międzynarodowa co jakiś czas przeplatana polskimi utworami. W tym miejscu należy oddać honory Marcinowi, który przygotował kawał dobrej muzyki tanecznej (a nie to techno - ścierwo) i Karolinie za równie rewelacyjny polski zestaw. Andrzej przyczepił jedną z dwóch polskich flag, którymi dysponowaliśmy przy "didżejce" i podświetlił ją od tyłu lampką nocną. Efekt fenomenalny. Druga flaga na drzewcu miała wiele zastosowań. Głównie machano (no dobra - machałem) nią nad głowami roztańczonego tłumu, a i szybko się 0kazało, że można ją zastosować do polskiej odmiany Limbo.(Muszę tu przyznać, że trochę poczułem się zniesmaczony tą ideą). Powolutku impreza zaczęła się rozkręcać. Zanim ludzie zaczęli pić z niewielkimi trudnościami udało mi się namówić Polki i Polaków do odśpiewania Hymnu (śpiewanie pieśni legionów po pijaku to profanacja!). Po moim krótkim przemówieniu, kiedy już wszyscy wstali, z głośników popłynął dostojny Mazurek Dąbrowskiego. Marcin pokazał swój komediowy pazur, rozładowując doniosłą atmosferę i puszczając zaraz potem Everybody dance now!
Dzięki namowom pewnej Turczynki udało mi się też, w końcu, przeforsować ideę zatańczenia Poloneza. O dziwo zagraniczna ekipa chętnie włączyła się do tańca, musieliśmy jednak na głos wykrzykiwać, kiedy jest "raz", żeby nie stracili rytmu.
Polskiego smaczku dodawały przywiezione przeze mnie Żubry i najlepsza wódka świata czyli Żubrówka. Zawsze zastanawiało mnie to, dlaczego Żubr nie jest w ogóle gorzki i to, że wódka może być tak delikatna jak Żubrówka.
Muzyka z lat siedemdziesiątych i znane ponadczasowe szlagiery (La Bamba!), w połączeniu z perełkami polskiej muzyki zapewniły zabawę na długie godziny. Jedna z koleżanek zwierzyła mi się rankiem, że wszystko ją boli bo za dużo tańczyła. Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie to, że jakoś lekko po drugiej miły pan z akademika wyłączył nam prąd i delikatnie dał nam do zrozumienia, że jesteśmy za głośni, po czym nas wyprosił.

Tak to jest, kiedy ludzie bawią zbyt dobrze. Jednak rewelacyjnie spędzonego czasu nikt nie mógł nam już zabrać.

sobota, 8 listopada 2008

Lange Nacht der Forschung

Wpis dedykuję Sylwii i Patrykowi.

80% Erasmusowców wybyło do Wiednia. Nie jestem wśród nich z dwóch powodów. Raz, że już byłem swego czasu w stolicy Austrii, a dwa, że nie mam specjalnie funduszy po temu.
I nie mam ochoty się znowu upijać.

Nawet bez tej zbieraniny narwańców i urwipołciów, jaką stanowią Erasmusowcy, można wypełnić sobie czas. Przypadkiem odbywała się akurat w Klagenfurcie Lange Nacht der Forschung czyli Długa Noc Nauki. Cały kompleks budynków uniwersyteckich został podzielony na ponad pięćdziesiąt stref. W każdej z nich było przedstawiane jakieś konkretne zagadnienie z róźnych dziedzin nauki. Przed wejściem do Uniwerku stał miły pan nalewał i częstował tutejszym piwem. Za darmo i do tego prosto z beczki. Obok pana znajdował się pokraczny kontener, a w nim dwie kanapy, telewizor plazmowy, ogromna kamera i mikrofon. Parodia Wielkiego Brata o niezwykle kreatywnej nazwie Little Sister. Jak się po chwili okazało na środku głównego uniwersyteckiego korytarza znajdował się telebim i głośniki, na których można było oglądać ludzi z kontenera. Ciekawy pomysł.

Z początku czas mijał na rozeznaniu się w sytuacji i obczajeniu kilku pobliskich stoisk. Jedno z nich promowało rozmowę jako środek komunikacji międzyludzkiej. Zachęcano ludzi by usiedli w klimatycznie ustrojonym pokoju, znaleźli sobie partnera, wylosowali karteczkę z tematem i go omówili. Pomimo pewnego chaosu organizacyjnego, sam pomysł wydał mi się strzałem w dziesiątkę.

Na innych stoiskach można było się przekonać na co austriacki rząd wykorzystuje pieniądze podatników. Na stoiskach wydziałów technologii informacyjnej prezentowano zbudowane tutaj roboty. Jeden wykrywał ruch i podążał za nim. Drugi wyglądał jak helikopter, tylko miał cztery poziome śmigła. Lot miał nad wyraz stabilny. Pomimo profesjonalnej oprawy, trudno było oprzeć się wrażeniu, że to po prostu zabawki. A przynajmniej helikopter na pewno.

Swoje pięć minut miały też wszystkie kraje słowiańskie. Instytut Slawistyki wykonał kawał dobrej roboty prezentując słowiańskie ciasta, sałatki (polska warzywna!) i napoje (heh, Wyborową). Korytarze były upstrzone mapami słowiańskich krajów, a na stanowiskach komputerowych można było posłuchać podstawowych zwrotów w każdym ze słowiańskich języków. Niestety w Klagenfurcie ciągle brakuje zakładu zajmującego się historią i kulturą Polski.

Grupa teatralna, do której należę, prowadziła warsztaty poprawiające postawę, dykcję i angielską wymowę (w końcu to Englisches Theater). Wstąpiłem na moment by wziąć udział w warsztatach. Jak to zwykle bywa, chwilowe odwiedziny skończyły się w późnych godzianch wieczornych. A nawet nocnych. Spotkałem przy okazji parę osób, z którymi przygotowuję skecze na grudniowy, przedświąteczny show. Razem postanowiliśmy, częściowo przejmując dowodzenie, a częściowo zachęcając ludzi do żywszego udziału, wspomóc dziewczyny prowadzące warsztaty. Nawrzeszczeliśmy się i naskakaliśmy do woli. Kiedy ruch wreszcie zelżał (w warsztatach wzięła udział masa ludzi, od maych dzieci po staruszki), pomimo zmęczenia, stwierdziliśmy, że trzeba się ponawydurniać gdzie indziej. Odwiedziliśmy więc pokój rozmów i kontener. Na naszej trajektorii znaleźli się również pan z darmowym piwem i słowiańskie napoje. W końcu powróciliśmy do naszej sali, pozbieraliśmy wszystkie możliwe do spożycia paczki chipsów i rozsiedliśmy się wygodnie. Pokomentowaliśmy skecze, które tworzymy i pochichraliśmy się z niesamowitych głupot jakie nam przychodziły do głowy.

Po powrocie do pokoju w akademiku z zupełnie irracjonalnych przyczyn zebrało mi się na refleksje. Niezwykle chaotyczny zbiór myśli, który postanowiłem przelać na wirtualny papier tego bloga.

Między ludźmi należącymi do grupy teatralnej rodzi się specyficzna więź. Jednak nie leży ona na układzie współrzędnych miłości i nienawiści. Jest poza nim. Wraz z grupą człowiek myśli, tworzy, denerwuje się przed wejściem na scenę. Jest częścią jednego organizmu. Oczywiście są role ważniejsze i mniej ważne. Ale mimo wszytsko wszystkie są potrzebne. Dobrze jest kiedy, grupie przewodzi, ktoś charyzmatyczny. Wtedy wszyscy słuchają tego spiritus movens. Nikt nie kwestionuje jego/jej autorytetu. Osoby przeciwnej płci podkochują się w niej skrycie. Osoby tej samej płci wpatrują się w nią z podziwem. Jednocześnie jest to część tego samego organizmu. Jest jak każdy z nas.
Kiedy brakuje charyzmatycznego lidera, wtedy większość prób to tylko przykrywka, żeby urwać się z kolejnej lekcji niemieckiego i posiedzieć w sali B2 lub na ławce w parku i pogadać o głupotach:). Nie przeszkadza to jednak w tworzeniu się tej specyficznej pajęczynki wspomnień. Nawet po wielu latach, kiedy ta więź już dawno wyblakła ciągle pozostają wspomnienia.
Wspólnie tworzone dzieło wymaga wysiłku, czasu i poświęcenia każdego. Kiedy jest się tam na próbie otaczający nas świat zaczyna się powoli rozmywać. Zostaje tylko moment. Coś na kształt tej linii między przeszłością a przyszłością, o której mówił Makbet. Nieuchwytny jak świat, który przed chwilą zdążył się już całkowicie rozpłynąć. Na scenie nieśmiali zamieniają się w uwodzicieli, wybuchowi w milczących, zdrowi w szalonych. A wszystko to tylko dla ulotnej chwili jaką jest przedstawienie, dla tej jednej godziny. Poświęcenie dla czegoś tak pozbawionego sensu jak sztuka teatralna czyni ludzi szczęśliwymi. To pewnie jakaś namiastka spełnienia, którego zaznał Faust wymawiając słowa "Trwaj chwilo jesteś piękna".

wtorek, 4 listopada 2008

Sensacja

Wpis zainspirowany przez Blog Sławomirski.
Dedykowany wszystkim kochającym Żubra.

Tekst ukazał się w GW 5 listopada roku 2008:

W niewyjaśnionych okolicznościach wczoraj 4.11.08. w okolicy stolicy Karyntii - Klagenfurtu zauważono stadko dziko pasących się Żubrów. Wywołało to wielką konsternację i zdziwienie, jako że to zwierzę nie występuje w Austrii w stanie naturalnym. Szybko sprawdzono wszelkie możliwe ucieczki z miejscowych ogrodów zoologicznych. Kwerenda ta wykluczyła ten scenariusz definitywnie.
Zagadkę tę, specjalnie dla Gazety Wybiórczej, postara się rozwiązać docent Tomasz Kot z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu.
- Sam fakt pojawienia się Żubra ponad tysiąc kilometrów od ich najbliższego siedliska w Puszczy Białowieskiej jest niezwykle zaskakujący. Chciałbym w tym miejscu także dodać, iż Żubr występuje także na kilku polskich herbach jako zwierzę heraldyczne.
Dziękujemy docentowi. Więcej światła na tę zawiłą sprawę rzuci, również specjalnie dla GW, profesor Helena Szubert, wybitna żubrolożka, również wykładająca na poznańskim Uniwersytecie.
HS: Wytłumaczenie wydaje się trywialnie proste. Otóż najprawdopodobniej to małe stado Żubra przywędrowało tutaj wiedzione zapachem źdźbła Turówki wonnej. Skąd owo źdźbło tutaj? Najlogiczniejsze wytłumaczenie to takie, iż przybyło ono do Klagenfurtu wraz z jednym z polskich studentów wiozących w swym plecaku wódkę Żubrówkę.
Dziękujemy bardzo za wytłumaczenie naszym czytelnikom powodów zajścia tegoż niecodziennego zdarzenia.

Tylko naszemu specjalnemu reporterowi udało się uchwycić to sensacyjne stado Żubrów.

Stado Żubrów. Się pasie. Zdjęcie zrobione zza drzewa. Potajemnie.

Żubr wyczerpany podróżą.

Na koniec rekonstrukcja. Stado Żubrów podążające za źdźbłem Turówki wonnej.

poniedziałek, 3 listopada 2008

Plan

Dla tych, którzy zastanawiają się ile tak naprawdę mam zajęć:

Poniedziałek:
Rosyjski, na który nie chodzę ze względu na żałosny poziom (10.30 - 12.00)
Ekonomia Imperium Rzymskiego (16. 00 - 18.00)
Niemiecki (18.00 - 21.00)
Koło teatralne (21.oo - tego nikt nie wie!)

Wtorek:
Ludność pod okupacją w czasie II WŚ (8.00 - 11.00)
Historia XX wieku (14.00 - 16.00)
Wtorkowa impreza w Mozartheim'ie / Concordii

Środa:
Historia i kultura Austrii (14.30 - 16.00)
Niemiecki (18.00 - 21.00)

Czwartek:
Nic:)
Z reguły jakaś większa impreza np. na Uniwersytecie, albo jakiś inny Oktoberfest.

Piątek:
Hiszpański, na którym jeszcze nie byłem bo jest za wcześnie (8.30 - 10.00)
Film i historia (14.00 - 17.00).


Zwróćcie uwagę na to, że niektóre wykłady potrafią trwać nawet cztery godziny.