środa, 29 kwietnia 2009

Fear and loathing in Klagenfurt

O porze, kiedy dzień nie jest jeszcze dniem, a noc nie jest już nocą na szóstym piętrze Mozartheim'u na materacu siedzą cztery osoby. Jedna z nich podskakuje energicznie.
- Hej! Robi się jasno!
Jej głos szybko rozmył się w śpiewie ptaków i w melodii jaką krople wody wybijały na świeżych liściach.

Spokojnie dryfowaliśmy pomiędzy muzyką przyrody a snem, który upominał się o swoje prawa. Świeżość wilgotnej poświaty przykrywającej okoliczne góry odciągała od ciepła własnego łóżka.
Pogoda zawieszona w niepewności od kilku dni, w końcu zdecydowała się wypłakać swoje żale. Zew łóżka stawał się nie do zniesienia. Nie mieliśmy jednak cieszyć się snem zbyt długo.

Dwa dni wcześniej pogoda weszła w stan słodkiej niejednoznaczności. Było pochmurno, ale jasno. Było chłodnawo, ale człowiek się pocił. Było ciepło, ale jednocześnie chłodno. Deszcz padał tak nieśmiało, jakby wcale nie padał. I tak przez parę dni.

W poniedziałek Magda wyprawiła swoje urodziny. Zaczęło się od grilla na tyłach Mozartheim'u. Później przez niemrawe groźby pogody przenieśliśmy się do wnętrza. Początkowo umieściliśmy się w pokoju socjalnym. Po ponad dwudziestominutowych negocjacjach udało się jednak namówić przedstawicieli akademika żeby otworzyli klub. Zdaje się, że rozpitą grupę ponad 30 osób lepiej od razu wrzucić do klubu, niż gdyby miała ona siać zniszczenie po całym akademiku. Nasza, dobrze dobrana muzyka, liquid encouragement, parę niuansów towarzyskich, tańce na rurze i walący się na głowy sufit.
Słowem, wyszła z tego zacna impreza. Tak zacna, że o piątej rano jeszcze siedziałem w klubie. Zostało nas czworo. Magda, Lia, Tare i ja. Z Lią obiecaliśmy sobie, że w jakiś sposób obudzimy się na wykład Medien und Politik, który miał zacząć się o dziesiątej. Też w to nie wierzę, ale udało nam się jakoś wstać, dotrzeć na zajęcia i mechanicznie zrobić notatki. Tego dnia nie mogłem już zasnąć. Na próbę teatralną szedłem trochę w pół śnie. Próba wyszła dobrze i chociaż wymęczyła nas wszystkich to napełniła optymizmem. Wreszcie przedstawienie zaczęło działać.

Prawdziwa faza miała się dopiero zacząć. Oto nadszedł czas cowtorkowej imprezy w Mozartklubie. Nie chciałem z początku tam iść. Do północy przesiedziałem w pokoju Sai'a pichcąc jakąś indyjską potrawę na kolację. Zeszliśmy do piwnicy tylko po to by zobaczyć jak wygląda impreza. Prawie nikogo nie było. Obecność przetrzebiły wczorajsze obchody urodzin. I dokładnie w momencie kiedy zabierałem się do wyjścia wpadła ekipa Hiszpanek, którym bardzo zależało na tym, żebym został. No to zostałem. Gdy znów chciałem wyjść (jeszcze tylko 10 minut!), wpadło parę osób z grupy teatralnej. I znów zostałem. Przypadek zawsze odmienia nasze plany. Wtem pojawiła się Magda. Magda zgarnęła Lię i w ten sposób wspaniała czwórka znów była w komplecie.
I znów zostaliśmy w klubie do świtu. Pod koniec, kiedy została już tylko praktycznie nasza czwórka, zaczęliśmy śpiewać własne piosenki, by zagłuszyć badziewną, austriacką muzykę lecącą z głośników. W końcu wyproszono nas z klubu wymawiając się zakończeniem imprezy. Postanowiliśmy wejść na szóste piętro i oczekiwać na wschód Słońca.

poniedziałek, 27 kwietnia 2009

Austria - kraj głębokich piwnic

Msza zaczęła się o 8.30. Do kościoła podjechaliśmy z Tymkiem rowerami. Usiedliśmy z boku, bo ławki były trochę pozapychane (jak na austriackie warunki). Nagle obok nas przeszedł koleś. Wiek, pod czterdziestkę, gładko ogolony, płasko zaczesane włosy, głupawy, nie schodzący z twarzy uśmieszek i duże okulary. Kiedy przechodził parę razy na nas spojrzał. Usiadł w pierwszym rzędzie, w pierwszej ławce. Zaczął się odwracać w naszym kierunku. Spoglądał tak często, że właściwie stał tyłem do ołtarza. W końcu ruszył się. Wyszedł z kościoła.

Wrócił po chwili. W ręce trzymał karton. Usiadł obok nas. Otworzył kartonik i wyciągnął z niego...

... plastikowy pociąg zabawkę. Kiedy spojrzałem na wagonik, koleś kiwnął do mnie porozumiewawczo. Nie ma zielonego pojęcia o co mu chodziło. W każdym razie przez resztę mszy staraliśmy z Tymkiem gapić się po witrażach i tłumić śmiech. Koleś nie dawał za wygraną i usilnie się w nas wpatrując, obracał wagonik w rękach.

Po mszy jakoś szybciej wróciliśmy do Mozartheimu. I to nie dlatego, że spieszyłem się na próbę. Tymek twierdzi, że było mu zimno.

Tom z Wielkiej Brytanii, kiedy zastanawiał się nad cechami wyróżniającymi poszczególne kraje Europy przy Austrii powiedział: Land of perverts.

Czasowstrzymywacz

Czasowstrzymywacz przydałby mi się z dwóch powodów. Zuerst dlatego, że do końca mego Erasmusa zostały już tylko dwa miesiące. Po drugie dlatego, że poczynając od ostatniego piątku przez najbliższe dwa tygodnie, nie będę miał specjalnie wolnego czasu.

Chociaż moja definicja wolnego czasu może się trochę różnić od waszej.

Piątek zaczął się standardowo. Po raz kolejny dowołano zajęcia na których miałem mieć prezentację. Nie rozpaczajcie jednak, gdyż w ten właśnie weekend doświadczyłem austriackiego kuriozum naukowego w postaci Blockveranstaltung.
Od zwykłego wykładu różni go to, że odbywa się dwa lub trzy razy w semestrze, najczęściej w weekendy. I trwa od razu 6-8 godzin. Widziałem już takie zajęcia, które po prostu odbywały się przez cały jeden tydzień (łącznie z sobotą) dzień po dniu od 14.00 do 21.00.
Pół biedy, że trzeba tam siedzieć, ale właśnie nadchodził czas mojej (kolejnej) prezentacji. Żeby było weselej, kiedy piszę te słowa, jednocześnie wykańczam kolejną prezentację (do zajęć mam 5 godzin).

Jednak to nie prezentacje, zjadają najwięcej czasu. Za 9 dni premiera kolejnego przedstawienia. Praktycznie cały weekend spędziłem siedząc na uniwerku. Z Blockveranstaltung od razu pobiegłem na próbę. W niedzielę na mszę musiałem udać się o 8.30 by zdążyć na 10.00 do Hörsall A, gdzie mieliśmy próby. Skończyliśmy o 17.00. Zasuwałem ile sił w nogach, by stracić jak najmniej z IRC'owej sesji RPG, która już od godziny toczyła się w internetowej przestrzeni.

Pora na trzecią część układanki z pożeraczy czasu. W piątek wieczorem mój sąsiad Paolo zorganizował gitarowy wieczór połączony z dekadenckim sączeniem piwa i fajką wodną. W pokoju było ciemno. Światło zapewniały migotliwe świeczki i niebieska poświata laptopowych monitorów. Powietrze było gęste od wydychanego dymu. Andre, z Niemiec, grał i śpiewał amerykańskie szlagiery, pokroju Otherside. Wreszcie Paolo dał się namówić i pokój wypełnił się magicznym dźwiękiem włoskiej gitary. Szkoda, że grał tak krótko.
Paolo to mój sąsiad, więc kiedy kładłem się spać musiałem odkurzyć stare zatyczki do uszu, żeby nie słyszeć jak Niemcy znowu śpiewają Californication.

Następnego dnia (sobota), kiedy po próbie zajechałem rowerem za Mozartheim zauważyłem paru znajomych kopiących piłkę nożną i rzucających sobie frisbee. Hindusi grali w siatkówkę. (Następnego dnia grali w KRYKIETA!)Paolo siedział samotnie na ławce opalając się i wygrywając jakieś rytmy na swojej gitarze. Pomimo zmęczenia i intensywnego burczenia w brzuchu postanowiłem jednak zostać i pobiegać trochę na świeżym powietrzu. (A tutaj świeże powietrze, jest na prawdę świeże).
Parę chwil przed momentem, w którym dostrzegłem Felipe skaczącego po Frisbee, robiłem zakupy z Tare i Viki. Obie przypomniały mi o urodzinowej imprezie, która miała odbyć się tego wieczoru w Concordii. A imprezy w Concordii są najlepsze. Na przyjęciu stał szwedzki stół z spontanicznie przygotowanym jedzeniem. Mieliśmy więc do wyboru potrawy z Węgier, Hiszpanii i skądś tam (już nie pamiętam).
Jakiś czas temu w Concordii pojawił się sprzęt do miksowania dźwięku i głośniki. Wreszcie nie trzeba organizować sprzętu grającego. Wystarczy laptop lub nawet zwykły ipod. Z początku muzyka była strasznie żałowa.
Okazało się, że:
a) mam pendrive w kieszeni
b) Jerome ma na swym laptopie kawał dobrej muzyki imprezowej
Czym rychlej pobiegliśmy do jego pokoju by zorganizować muzykę i uratować imprezę. Operacja została zakończona sukcesem. Na pendrive znalazł się Ultimate rozkręcacz imprez czyli:



Dlaczego ta muzyczna porażka stała się Ultimate rozkręcaczem imprez? Oto cała historia. Większość Amerykanów, którzy przybyli do Klagenfurtu studiuje tutaj Musikwissenschaft. Grają na instrumentach lub śpiewają. Kiedy przypadkiem natrafili na szwedzki pop w postaci Günthera, szybko okrzyknęli to najgorszym kawałkiem jaki w życiu słyszeli. Na jednej z imprez, ktoś dla zwały puścił ten kawałek... i poszło. Dla jeszcze większej zwały Cameron zaczął udawać Günthera, a reszta tańczyła w tle jako "laseczki". Zabawa była przednia a Ding dong song w ten sposób weszła na stałą listę Erasmusowych przebojów. Na Superheroparty Cameron przebrał się za Günthera właśnie. Mój wyimaginowany facebookowy naród ma za hymn Ding Dong Song. Z imprezy zmyłem się po trzeciej.

Teraz wiecie dlaczego tak ciężko było mi wstać w niedzielę na ranną mszę.

Nie był to jednak koniec wieczornych spotkań. Wczoraj Paolo znów zaprosił mnie na pogaduchy przy fajce. Tym razem w bardziej kameralnym gronie. Obgadaliśmy wszystko co się dało i powymienialiśmy się muzycznymi, youtubowymi, doświadczeniami. Tibor z Węgier zapodał parę wyluzowujacych jazzowych kawałków. Paolo zdradził, która z piosenek należy do jego ulubionych:


Dlaczego patrzysz na mnie jak na aktorkę filmów porno?

A ja? Z przyzwyczajenia spuentowałem wszystko żartem. Muzycznym żaretem:



PS. Nie wiem dlaczego, ale Erasmusi uzależnili się od muzyki. Jest wszędzie. Leci głośno lub tylko w tle. Jak nie leci, to ją nucą. Czasem nawet śpiewają na głos w markecie. Ja sam, kiedy przygotowuję prezentację słucham muzyki. Kiedyś mi przeszkadzała i irytowała, teraz stanowi stały element aktu twórczego.

PS2. Oto subiektywna lista tego co najlepsze na tym na świecie:

1. Dziewczyny
2. Pesto rosso
3. Próby generalne

środa, 22 kwietnia 2009

Ring of Fire

Ring of Fire to jedna z wielu Drinking Games. Od czasu kiedy pół Amerykanin, pół Hiszpan Sebastian (mój niedoszły współlokator, albo żeby być dokładnym mój współlokator przez dziesięć minut) zaprezentował nam tę grę weszła ona w stały repertuar imprez i do rytuału, zwanego przez miejscowych Vorsaufen (przedżłopanie).
Potrzeba tylko talii kart, dużo alkoholu i dobrej ekipy do gry. Jak pokazuje doświadczenie, ostatni element jest najważniejszy. Zdarzało nam się już grać z wodą i dwoma piwami na dziesięć osób.
Talię rozkłada się w okrąg, Karty są oczywiście zakryte. Każdy kolejny uczestnik ciągnie po jednej karcie i odkrywa ją ku uciesze pozostałych. Każda karta niesie ze sobą jakąś akcję. Oto one.

Two is for you. Wybierasz kto pije.
Three is for me. Sorry, Ty pijesz.
Four is for whores. Wszystkie dziewczyny piją. Toast obowiązkowy.
Five is hand jive. Robisz jakiś ruch (dajmy na to pstryknięcie palcami), kolejna osoba powtarza ten ruch i dodaje swój. I tak w kółko, aż ktoś nie skusi. Oczywiście ta osoba, która skusi pije.
Six is for dicks. Wszyscy faceci piją. Toast obowiązkowy.
Seven is for heaven. Wszyscy podnoszą ręce od góry. Kto podniesie ostatni (zgadnijcie co?) pije!
Eight is for pick a mate. Wybierasz kogoś, kto pije zawsze wtedy kiedy ty pijesz.
Nine is for rhyme. Wymyślasz słowo. Kolejna osoba wymyśla słowo, które rymuje się z pierwszym. I tak, aż ktoś skusi i pije.
Ten is for make a rule. Wymyślasz zasadę, która obowiązuje przez całą grę. (Np. kto przeklnie pije. Kto oprze rękę na stole pije, kto użyje trzeciej formy l.poj. zaimka osobowego pije itd.)
Jack is for never have I ever. Każdy podnosi rękę z trzema palcami do góry. Zaczynając od tego, kto wylosował kartę, każdy zaczyna zdanie od frazy "Never have I ever..." i wymyśla końcówkę.
Przykład: Never have I ever been to USA. I wszystkie osoby, które były w Stanach opuszczają jeden palec. Osoba (lub osoby), które jako pierwsze opuszczą wszystkie palce piją.
Queen is question master. Moja ulubiona karta. Jeżeli zadam, komuś pytanie i ta osoba odpowie to musi pić. (Przykład pytań: która godzina, czyja kolejka jest teraz, albo bardzie podchwytliwe "co?"). Karta działa dopóki, dopóty ktoś inny nie wyciągnie damy i stanie się tym samym nowym Question Masterem.
King is for categories. Wymyślasz kategorię (np. stolice w Azji, stany USA, rodzaje wódek itd.). Każdy po kolei wymienia te miasta itd. aż ktoś się wypali i skusi. I pije.
Ace is for waterfall. Wszyscy piją. Z obowiązkowym toastem.

Prosta i przyjemna gra. Niesie ze sobą o wiele więcej czystej radochy niż to wynika z tych kilku powyższych zasad. Gra posiada atest El Cazadora:

Polecam.
El Cazador.

poniedziałek, 20 kwietnia 2009

Small city life

Przez przyjazd moich ziomków umknęło mi parę impresji, które nie poszły jednak w zapomnienie i którymi pragnę się teraz podzielić.

Pierwsza sprawa to mały nawyk jaki wykształcił się nam. Przez nas rozumiem Jana (mój były już niemiecki współlokator), Kumara (sąsiad hindus) i kogokolwiek, kto akurat miał niewątpliwe szczęście znaleźć się w pokoju (pozdrowienia lecą do Zofii i Marty). O co chodzi?
Otóż Jan bardzo lubi czytać różne gazety, a potem dyskutować o tym wszystkim, co właśnie przeczytał. Jako, że światopoglądowo różnimy się znacznie dyskusje potrafiły się ciągnąć godzinami i całymi wieczorami. Składnikiem X tworzącym mieszankę wybuchową jest Kumar, który światopoglądowo stanowi dla nas orientalne antypody (Np. Men are genious! Look how many Nobel prizes belong to men! Men were on the moon! Przez men nalezy rozumieć mężczyzn, a nie ludzi). Oczywiście nikt, z nas nie dał się przekonać do zdania drugiego (lub trzeciego).
Czasem zamiast dyskusji po prostu wymienialiśmy swoją wiedzę. Tym razem Kumar czarował znajomością gotowania przyrządzania potraw. U nas w Europie to tylko buła z serem (dla niewegetarian: z szynką) lub dżemem. W Indiach mają na śniadanie z czterdzieści potraw. Kosmicznie przyprawionych.

Skoro już o współlokatorach mowa, to w czasie kiedy stężenie ludzi w pokoju 308 przekraczało wszelkie normy nastąpiła wymiana współlokatorów. Jan przeprowadził się do pojedynczego pokoju w Concordii, a na jego miejsce wskoczył Polak Tymek. Tymek ma swój samochód, ale jest też bardzo sympatyczny. Lubi wędrować po górach i zdaje się, że obszedł już wszystkie szczyty w promieniu stu kilometrów od Mozartheimu. Lubi też Monty Pythona. Fajnie.

Drugie Bemerkung to specyficzny typ ludzi, których pozwoliłem sobie nazać aktywistami. Aktywiści to tacy ludzie, którym chce się coś robić. Nieważne co, ważne, że działają. Blabi jest przedstawicielem mieszkańców akademika. Gotycki zajmuje się internetem, Petra zmonopolizowała klagenfurcki VSStÖ czyli Verband Sozialistischer StudentInnen Österreischs (puszczają dobre filmy!), Arthur rozwiesza plakaty Inept English Theatre. Jak widać jest ich w Klagenfurcie całkiem sporo,a to i tak tylko wierzchołek góry lodowej. Czasami można odnieść wrażenie, że oni są wszędzie. A przynajmniej wszędzie ich pełno.
Ciekawym przykładem jest Martina, która postanowiła udzielać lekcje jogi. Interesujące jest to, że do Martiny zgłaszają się praktycznie sami faceci. Jak wyjrzeliśmy z Wojtkiem przez balkon i przypadkiem zobaczyliśmy jogę na trawniku, szybko doszliśmy do sedna sprawy. Zdaje się, że większość facetów płaci za te lekcje i przychodzi tam dla Martiny, a nie dla jogi. Jak pomyślę o masażu rozluźniającym jaki aplikuje ona niedoszłym joginom, to autentycznie zastanawiam się, czy nie wydać tych paru euro na lekcję.
Martina to była dziewczyna Gotyckiego. Zdaje się, że aktywiści lubią trzymać się razem.

Po drodze muszę zaznaczyć, że Klagenfurt zdążył się całkowicie zazielenić. Okoliczne pagórki wyglądają dwa razy malowniczej, kiedy nakrapiane są świeżą, dopiero co obudzoną, żywą zielenią. Wiele drzew jest pokrytych różowymi lub białymi kwiatami. Na trawnikach sporadycznie pojawiają się mlecze. Oddychanie, jeszcze nigdy nie było tu tak przyjemne.

Ostatnia sprawa to lingwistyczne podróże przez język niemiecki, czyli hansowa reminiscencja.

strampeln: leżeć na brzuchu i machać nogami jak żuczek
nebeln: zmgławiać
das Eisenbahnknotenpunkthinundherschrieberhauschen: budka dróżnika
das Milzbrandödem: obrzękowa postać wąglikadas Driftsprühen: opryskiwanie drobnolistne wykorzystujące naturalny ruch powietrza

Touch of Erasmus

Kiedy wreszcie wróciliśmy z górskiej wyprawy nic nam się nie chciało. I to naprawdę nic.
Wycisnęliśmy wodę ze skarpetek. Buty suszyliśmy za oknem. Ubrania suszyły się na stojaku wystawionym na korytarz.
Tylko głód motywował nas do działania. Przynajmniej teoretycznie motywował. W dwadzieścia minut udało mi się zlecieć z łóżka na jeden z rozłożonych na ziemi materacy. Dziesięć minut później byłem już w kuchni. Jako, że w niedzielę sklepy są zamknięte na obiad było to co znaleźliśmy w szafie. Ryż z cynamonem i cukrem. Na skutek nieuwagi połowa ryżu zamieniła się w kleik. Trzasnęliśmy go dżemem i w sumie smakowało to to całkiem dobrze. Zwłaszcza, że nie mieliśmy zbyt dużego wyboru.

Jak udało mi się namówić ekipę na spacer nad jezioro pozostaje tajemnicą. Tajemnicą natomiast nie jest to, że trochę źle oceniłem czas spaceru nad jezioro i do kościoła na mszę prawie biegliśmy. Na koniec musieliśmy nawet podjechać samochodem. Te 10 minut zachodzącego słońca nad jeziorem było jednak całkiem przyjemne. Później znów znaleźliśmy się nad jeziorem, tym razem przyjechaliśmy już samochodem.
Wieczorem po raz kolejny, wpadło do pokoju parę Erasmusów przez co poszedłem spać jakoś po pierwszej.

A pobudka była o siódmej. Szybkie sprzątanie, jeszcze szybsze zakupy w Sparze i ruszyliśmy do Wiednia. Zwrot samochodu był trochę problematyczny. W sumie musieliśmy dotankować pięć litrów benzyny. Obsługa automatycznej stacji benzynowej przysporzyła nam nieoczekiwanych trudności. Ale w końcu wszystko się udało. A, wcześniej bagaże zostawiliśmy w schowku na dworcu.
Wiedeń to oczywiście niesamowita architektura i dość skupiona i w gruncie rzeczy mała starówka (jak na Weltmetropole, jak lubią określać Wiedeń Austriacy). Prawda jest taka, że więcej siedzieliśmy przy kwietnikach, leżeliśmy na trawie lub odpoczywaliśmy na jakichś placach, niż zwiedzaliśmy. Pewną razą, Wojtek wstał by zmobilizować grupę do dalszego zwiedzania. Wyciągnąłem ku niemu rękę , by pomógł mi wstać z trawnika. Wystarczyło tylko, że nasze palce się zetknęły i Wojtek runął na trawę i zaczął grzać się na słońcu. A było ciepło. To właśnie jest prawdziwy Touch of Erasmus.
Przy okazji, udało nam się załapać na dwa małe koncerty muzyki klasycznej w kościele św. Piotra. Jakoś nie zachwyciły. Może dlatego, że trochę przysypiałem. Po zapadnięciu zmroku Wiedeń stał się klimatyczniejszy. Oświetlone budynki i paląca marijuanę młodzież dodawały atmosferki. Powolnym krokiem doszliśmy do dworca.

W pociągu obgadaliśmy pewną tajną inicjatywę i graliśmy w RPG. Sesję udało nam się dokończyć dopiero w Polsce na trasie Katowice- Poznań. Z sesji warto zapamiętać krytyczny pech fabularny, czyli moment, kiedy wszystko się rozpieprza. Przynajmniej dla jednego gracza. Fajny motyw.

Myślę, że każdemu z przyjezdnych udało się posmakować ociupinkę erasmusowego życia. Czy to przez wieczorki pokerowe, spontaniczne zloty do pokojów, gotowanie dziwnych potraw, podróże czy wyjście z jednej imprezy tylko po to by iść na drugą (Julek pamiętasz tę chmarę rowerów?).

Zmęczeni, niewyspani, ale zadowoleni wysiedliśmy w końcu w Poznaniu. Jak tylko dotarłem do domu włączyłem Facebook'a. Okazało się, że Julian już tam na mnie czekał. Był już dotknięty przez Erasmusa.

wtorek, 14 kwietnia 2009

Dupa nie Gore-Tex


Wracaliśmy z Triestu, a właściwie kiedy uciekaliśmy przed burzą z piorunami. 100 km na północ od tego miasta niebo było czyste, a księżyc oświetlał ośnieżone szczyty. To właśnie ten widok skłonił nas do zmiany planów. Postanowiliśmy wgramolić się na Dreiländereck. Na szczyt, na którym łączą się granice: Włoch, Słowenii i Austrii. Wszystko jednak zależało od pogody.

O siódmej w nocy, delikatnie obudzony przez kolegów wypełzłem z pokoju. Pokonałem dziesięć metrów korytarza i wyszedłem na balkon. Niebo było czyste, a szczyty wyraźnie widoczne. Pół przytomny wracam do pokoju, by oznajmić radosną nowinę reszcie kompanii. Idziemy w góry!!!
Jeszcze tylko telefon do firmy wypożyczającej samochody z pytaniem ile będziemy musieli zapłacić jeśli się spóźnimy o całe 24 godziny z oddaniem pojazdu. Nie była to jakaś koszmarna suma. Niewiele więcej niż byśmy musieli zapłacić za nocleg w Wiedniu. Poleżeliśmy jeszcze z godzinkę, by potem powoli przygotować się do wyprawy.

Wiedzieliśmy, że będziemy podchodzić w śniegu. Dlatego też założyliśmy nasze wodoodporne buty z Gore-Texu. Za Wikipedią:

Działanie Gore-Texu opiera się na wprasowanej w tkaninę półprzepuszczalnej membranie, wykonanej z porowatego teflonu. Mikrootwory te są większe niż pojedyncze molekuły wody z jakich składa się wydzielany w postaci pary wodnej pot, a jednocześnie mniejsze niż wielocząsteczkowe pakiety z jakich składa się woda w stanie ciekłym (np. deszcz). Różnica stężeń pary wodnej po dwu stronach membrany powoduje powstanie ciśnienia osmotycznego, co umożliwia transport pary wodnej z ośrodka o większym stężeniu do ośrodka o mniejszym, a jednocześnie membrana jest nieprzepuszczalna dla wody.

Śnieg nam za jaje!*

Po dziesięciu minutach zapadania się w śniegu, w naszych butach mogły pływać rybki. Z tego prosty płynie wniosek: dupa nie Gore-Tex! Podchodzenie po zapadającym się śniegu było dość męczące. Jeśli dodać do tego temperaturę oscylującą w granicach 20 -25 stopni, wyjdzie, że i tak bylibyśmy mokrzy. Samo podchodzenie zajęło nam jakieś 3 godziny. Na szczycie spotkaliśmy sympatycznego i dość gadatliwego Słoweńca (który pił całkiem niezłe słoweńskie piwo Laško). Dodatkowo na szczycie poza dwoma metrami śniegu, znaleźliśmy dwie wierze, na które udało nam się wgramolić i porobić zdjęcia.

Widok na austriacką stronę.

Widok na Słowenię.

I na Włochy.

Luz majonez na szczycie. Buty i skarpetki się suszą.

Jeszcze w polarkach.

Nie jest to co prawda kombajn Bizon, ale my już bez polarków.


Wielu Amerykanów wchodzi na tę górę tylko po to by zrobić sobie zdjęcie z pomniczkiem styku trzech granic. My weszliśmy tam dla widoków.

Jak już wspomniałem do góry wchodziliśmy 3 godziny. Zeszliśmy w 30 minut. Jak? Oto rozwiązanie zagadki:





Wytrawny obserwator wychwyci:
a) momenty w których osoba kręcąca filmik ślizga się po śniegu,
b) wodoodporne spodnie Julka, starego, cwanego harcerza,
c) niezwykle debilny wyraz mojej twarzy.

Na początku śnieżek był jeszcze na tyle oblodzony, że dało się po nim po prostu zjeżdżać. Jak na nartach czy łyżwach. Potem zaczęliśmy się przypadkowo w nim zapadać i zaliczać gleby. Kiedy "zeszliśmy" na dół byliśmy przemoczeni do suchej nitki.



* Jest to oczywiście parafraza ze znanego wszystkim Trenu XVI autorstwa Jana Kochanowskiego. W oryginale: Śmierć nam za jaje. (czyli za nic).

poniedziałek, 13 kwietnia 2009

Podróż na styku trzech państw

- Dwa tysiące i czterysta euro.
- Co?
- Dwa tysiące i czterysta euro.
- Co?
- Dwa tysiące i czterysta euro.
- Co?


W umowie wynajmu napisane było, że kaucja miała wynosić jakieś 390 euro. Godzina dyskusji łamanym angielsko-niemieckim, nerwowe telefony do HQ w Wiedniu i nasza nieugięta postawa (znajomość prawa przydała mi się po raz pierwszy w życiu) spowodowały, że niezwykle chora i kosmicznie zawyżona kaucja zjechała z dwóch i pół tysiąca euro (których nawet razem byśmy nie uzbierali) do pięciuset euro. Myślę, że doświadczenie Wojtka z wypożyczalniami samochodów bardzo się przydało i bardzo było nam na rękę. Ponoć z nimi zawsze są problemy.

O drugiej byliśmy już w trasie. Kurs na Bled. Aby zaoszczędzić na winietach postanowiliśmy wybrać się mniejszymi drogami. Przejechaliśmy tunelem wykopanym pod pasmem Karawanek. Parę razy skręciliśmy nie tam gdzie trzeba, jeszcze częściej pytaliśmy o drogę, a pytaliśmy po angielsku, niemiecku i polsko/słoweńsku. Mix językowy okazał się skuteczny. W końcu zauważyliśmy tabliczkę informującą nas, że wjeżdżamy do Bledu. Dlaczego akurat to słoweńskie miasteczko?
Wchodząc pod górę, pomiędzy budzącą się do życia, o wiele szybciej niż w Austrii, roślinnością dotarliśmy na zamek stojący co prawda nie na kurzej łapce, ale na litej skale. Z zamku rozciąga się widok na jezioro. Na jeziorze jest wysepka. A na wysepce kościół. Wygląda to mniej więcej tak:


Po drugiej stornie rozciąga się widok na Karawanki, pod którymi przed chwilą przejechaliśmy.

Chmury jeszcze dość nisko.

W zamku znajdowało się parę ciekawych wystaw traktujących o historii samego regionu. Bardzo miłe wrażenie sprawiał też średniowieczny kalendarz z ilustracjami ułożony na planie koła. W jednym z pomieszczeń znajdowała się zielarnia (akurat zamknięta) a w drugim winiarnia, w której nie do końca prawdziwy mnich pokazywał jak robi się wino i pozwalał samemu zakorkować i zalakować butelkę. Oczywiście mnich mówił w lingua franca. Po angielsku. Zamek w Bledzie to chyba najlepszy z wielu zamków w okolicy jakie przyszło mi odwiedzić.

Oddychając głęboko świeżym powietrzem, powoli wróciliśmy do samochodu by udać się do stolicy Słowenii, Ljubljany.
Kiedy pierwszy raz przyjechałem do Klagenfurtu, nic nie słyszałem o Ljubljanie. Samo miejsce wydawało mi się nie warte uwagi. I to jest błąd, który popełniłem nie tylko ja, ale także wielu, wielu innych.
Ljubljana. Najmniejsza stolica Europy. Jedno z najbardziej uroczych miejsc w Europie. Starówkę przecina niebieską wstęgą rzeka Ljubljanica. Zamek znajdujący się w samym zielonym sercu stolicy, leżący na wzgórzu, patrzy leniwie na miasto. Przy rzece pod kolumnadą stoją stragany, na których można kupić prawie wszytko. Od świeżo wypieczonych bułeczek, przez różne zioła, ubrania, do pamiątek z Ljubljany. Wędrując wąziutkimi uliczkami, można dotrzeć do trójmostu i placu, zafascynowanego kiedyś Mickiewiczem, Franca Prešerena. Pomnik autora obecnego hymnu Słowenii patrzy w zadumie na cały plac.
Ljubljana to także miejsce w którym urzęduje jedne z łebskich tego świata. Sławoj Żiżek. Oto jedna z ciekawostek o Ljubljanicy przytoczona przez samego filozofa:



Po zapadnięciu wzroku, Ljubljana pokazuje swoje drugie, jeszcze bardziej intrygujące oblicze. Ruch nie maleje, zdaje się nawet, że życie zaczyna się intensyfikować. Wąskie uliczki zaczynają nabierać charakteru. Oświetlony zamek dodaje klimatu. Plac Prešerena staje się miejscem spotkań. Żywa muzyka wygrywana przez jakiś zespół daje się słyszeć jeszcze całkiem daleko od samego placu.. Studenci, siedząc w kawiarniach nad samą rzeką, zaczynają prowadzić wyluzowane dyskusje światopoglądowe. Co zaskakuje to niesamowity spokój i luz jaki wypełnia to miejsce. Ciepłe wiosenne powietrze tylko wzmagało lekkość bytu.
Ludzie są tu niezwykle mili. Uprzejmi, rzucają czarnymi żartami, komentując i zarazem ubarwiając sytuację. Jest trochę dekadencko.
Na prawdę nie chciało nam się ruszać z tego miasta. W hostelu, w którym mieszkaliśmy było trochę ciasno, ale też i przytulnie. Jak w całej Ljubljanie. Jako, że był to najtańszy hostel w mieście spotkaliśmy tam tez grupę Erasmusów z Klagenfurtu, którzy przyjechali do Ljubljany w ramach turystyki imprezowej.

Prešeren z muzą.

Na co komu Paryż?

Jedna z głównych ulic w Ljubjlanie.

Rzeka Ljubljanica nocą.

Jestem pewien, że dyskutują tu o Żiżku.

Rankiem przeszliśmy się, jeszcze raz starówką, żeby uchwycić jak najwięcej chwil w tym mieście. Podeszliśmy pod górę zamkową by zobaczyć całą Ljubljanę z góry. Zamiast jednak wchodzić do zamku postanowiliśmy ponawydurniać się przy użyciu liny i huśtawki zwisjącej z pobliskiego drzewa.

Następny przystanek to Škocjanske jame. Jedne z niewielu takich jaskiń na całym świecie. Sądzę, że nie powinienem nic więcej pisać o tych jaskiniach, bo ich piękno, monumentalizm i wielość form może oddać tylko poezja. Proza i realizm są zbyt barbarzyńskie. Bo jak opisać podziemny tunel o wysokości 100 metrów, którego dnem płynie rzeka, a wszystko to jest niesamowicie oświetlone. Oczywiście robienie zdjęć w jaskini jest zabronione. Dlatego też mamy jedno.

W porównaniu z rzeczywistością to zdjęcie jest do d...

La bella Italia! Triest, jeden z włoskich portów przeładunkowych, był naszym kolejnym celem. Włoski syf, tynk odpadający ze starych kamienic, brak poszanowania dla zasad ruchu drogowego, stare, zagrafficone, kościoły obok porzymskich ruin i kobiety o długich, kręconych, kruczoczarnych włosach i wiemy, że jesteśmy we Włoszech. W czasie zwiedzania molo i nadbrzeżnej starówki zaskoczyła nas ulewa. Schroniliśmy się w małej, nikomu nie znanej i klimatycznej pizzerii. Zamówiliśmy tam (Zagadka. Co zamówiliśmy w pizzerii?) ...
A była to prawdziwie włoska pizza. Sos pomidorowy smakował pomidorami a nie keczupem. Ser był gruby i po serowemu się ciągnął. Zapach przypraw czuć było jeszcze z nad pieca, w którym grzało się kruche ciasto. Zamarudziło nam się w tym lokalu, aż do zmroku.
Motyw do zapamiętania: włoski typ toalety to dziura w ziemi. Nie dziwota, że Włoszki mają tak kształtne uda.
Później znów ruszyliśmy ku starówce. Tym razem wszystko było już pięknie oświetlone a miasto nabrało trochę więcej uroku. Włosi wylegli na ulice by się bawić. Oczywiście bawili się głośno. Po włosku. Zachaczyliśmy też o parę kościołów. Jakże różne były te trochę stonowane, a trochę renesanowe kościoły od oczojebnych barokowych wnętrz znanych z Austrii, gdzie nawet najmniejszy wiejski kościółek opływa w złoto.

Morze! Nawet było czyste.

Pozostałości Imperium.

Typowa włoska uliczka.

Okazało się, że do samochodu wróciliśmy idealnie na czas. Tylkośmy wsiedli, a rozpętała się autentyczna burza z piorunami a deszcz sieknął z dużą mocą w zamknięte szyby naszego pojazdu.
I oto znaleźliśmy się pośrodku Triestu w ulewie nie mając zielonego pojęcia, którędy wrócić.
Obok przemknęła na skuterku (skuterki są bardzo popularne w wypełnionych wąskimi uliczkami Włoszech), jakaś niewsiasta w długich, kręconych, kruczoczarnych włosach. Wojtek podjechał do dziewczyny, opuścił szybę i zapytał z głupia frant:
- Słowenia?
....
Bekę z tego mamy do dzisiaj. Na prawdę szkoda, że dziewczyna nie odpowiedziała:
- No! Italia!
Szkoda. W każdym razie z krótkiej rozmowy wynikło nic. Wojtek, chyba w zafascynowaniu urodą Włoszki, zaczął po prostu za nią jechać. I dzięki Bogu trafiliśmy na patrol włoskiej policji, który wskazał nam dokładnie drogę do Słowenii. Problem w tym, że policjanci doprowadzili nas do wjazdu na autostradę. Jak wcześniej wspomniałem, oszczędzaliśmy na winietach, ale drogi też specjalnie nie znaliśmy. Cóż było zrobić. Wzięliśmy bilet parkingowy i po harcersku, na ślinę, przykleiliśmy do przedniej szyby. Atrapa winiety okazała się skuteczna, nikt nas nie zaczepił. A może szczęście głupim sprzyja?

*
*
*

Region alpejsko- adriatycki jest niezwykły jeśli idzie o pogodę (ha, germanismus!). Słyszałem, że zdarzały się przypadki, iż w Klagenfurcie świeciło sobie w najlepsze słoneczko, a po drugiej stronie gór szalała burza śnieżna połączona z gradobiciem. W każdym bądź razie sto kilometrów na północ od burzowego Triestu niebo było czyste, a blade światło księżyca odbijało się od ośnieżonych szczytów. Zatrzymaliśmy się na jednym z parkingów i podziwialiśmy widok.
Wtedy w naszych głowach spontanicznie zrodził się pomysł. A może nie jedźmy jutro do Wiednia? Może byśmy poszli w góry? Jeśli pogoda dopisze...

PS. Oczywiście zdjęcia można oglądać na:
http://picasaweb.google.pl/arion.elannun/AustriaSloveniaItaly2009#
http://picasaweb.google.pl/arion.elannun/KlejdzenfartCensoredPortraits?feat=email#

Czterech panów w aucie (nie licząc Gniewosza)

Dramatis personae:


Staszek: Master Nerd naszej wyprawy. Udaje, że nie zna niemieckiego chociaż mówi płynnie i poprawnie w tym języku. Najczęściej przyjmuje rolę pasożyta, ale potrafi też zrobić niezłe kanapki w samochodzie. Lubi spać. Sporadycznie nosi plecak. Game Master. Umiejętność specjalna: piosenki Kaczmarskiego i RPGi.
Dedykacja muzyczna: Obława/ J. Kaczmarski.

Julian: Nerd prawniczy. Nie lubi kiedy firmy wypożyczające samochód zmieniają warunki umowy. Fan zaskarżania ludzi i firm. Harcerz, mistrz przetrwania. Potrafi zrobić prysznic z małej tableteczki i odrobiny wody. Często przyjmuje rolę nawigatora i pilota. Umie czytać mapy. Główny nosiciel plecaka. Umiejętność specjalna: jest opiekunem Gniewosza.
Dedykacja muzyczna: In- A - Gadda - Da - Vida/remix by Incredible Bongo Band.

Wojtek: Nerd ekonomiczny. Ciągle planuje wyprawy. Kierowca. Używa bardzo niestandardowych form podrywu. Trudno go powstrzymać, kiedy obierze sobie jakiś cel. Nosi torbę z aparatem fotograficznym. Umiejętność specjalna: robienie pięknych zdjęć.
Dedykacja muzyczna: Santa Maria/ Gotan project.

Piotr: Erasmus. Nie lubi się przemęczać. Lubi długo leżeć w łóżku. Mistrz gotowania, potrafi zamienić ryż w kleik. Organizator wypraw i drugi nawigator. Pan od tłumaczeń multi-językowych i historycznego background'u. Drugi nosiciel plecaka. Uzależniony od facebook'a. Umiejętność specjalna: touch of Erasmus (zarażenie lenistwem).
Dedykacja muzyczna: Jumping Jack Flash/ Rolling Stones.

Gniewosz: Maskotka wyprawy.



Pierwszy przyleciał Wojtek. Trafił akurat na pogodę, która występuje w Klagenfurcie przez 10% czasu. Lało jak z cebra. Przez pięć dni. Plany przygotowane na dobrą pogodę musiały się zmienić.
Zamiast paru wypraw w góry musieliśmy zająć się czym innym. I tak: graliśmy w parku w szachy. Szybko przyciągnęliśmy uwagę lokalnych starszych panów w tym jednego Championa, który wyzwał nas na partyjkę. Grał niezwykle umiejętnie. Na końcu jednak popełnił mały błąd i to zważyło.

Dziękujemy za emocjonującą rozgrywkę.

Co jeszcze robiliśmy w deszczową pogodę?

Odwiedziliśmy jezioro.



Biegaliśmy w rumuńskich, damskich, strojach ludowych (support dla meczu Rumunia: Austria).

Graliśmy w pokera i poznawaliśmy smak wygranej i porażki.

International poker team.

Wojtek poszedł z Sai'em na photowalk. Ja na wykłady.

I'm a big photo nerd.

I'm bigger!


Spacerowaliśmy też po kolicznych pagórkach, ale prawda jest taka, że przez większość czasu po porstu zbijaliśmy bąki.

We wtorek doleciało z Londynu dwóch kolejnych. Staszek i Julek. Na obiado-kolację czekała na nich indyjska potrawa Biryani. Sai niby ją stonował dla Europejczyków, ale i tak była ostra. Do zabicia palącego uczucia Sai przygotował też Rajita, specjalny sos. Jako, że wtorek to czas cotygodniowej imprezy i jako, że Zofia obchodziła tego dnia urodziny wypadało się ruszyć z pokojów. Julian wybrał opcję Erasmus. Staszek i Wojtek zostali w pokoju z palącym uczuciem w gardle.
Trzeba napomknąć o motywie nocowania. Zgarnęło się dwa materace z korytarzy i 75% problemu noclegowego było z głowy. Problem był jednak taki, że moim pokoju ciągle urzędował współlokator Jan, który w środę wymieniał się na pochodzącego z Polski Tymka. Pięć osób w dwuosobowym pokoju. Dołączcie do tego niespodziewane akademikowe, spontaniczne odwiedziny, a otrzymamy bardzo wysokie stężenie studenta na metr kwadratowy.
Pierwszej nocy, swoje łóżko zaoferował mi Sai. (Ja będę na tej imprezie do późna idź spać!) I rzeczywiście wrócił o piątej i usnął na kolektywej kanapie znajdującej się na korytarzu. Następnego dnia, Sai miał w swym pokoju kilkuosobowe spotkanie i kolektywna kanpa nie wchodziła w grę, spałem więc na karimacie rozłożonej pomiędzy kuchnią a zlewem, blokując przy tym wejście do ustępu.

Sai i jego dzieci: Biryani

i Rajita


Z oszczędności po Karyntii podróżowaliśmy stopem. Brali nas głównie młodzi ludzie. Niektórzy z nich palili marihuanę, inni byli dziennikarzami. Julek, stary harcerz wykorzystywał triki łapalnicze. Np. wyciągał mapę i nią machał albo podbiegał do stojących samochodów z kartkami zapisanymi nazwami docelowych miejscowości. Anegdotka:
W pewnym momencie, stojąc ze Staszkiem i od prawie godziny czekając na stopa, zdołowani zaczęliśmy śpiewać sobie Grechutę i dokładnie w momencie kiedy wchodziliśmy w refren zatrzymał się samochód. Oto przykład pozytywnego poweru piosenek Grechuty. Koniec anegdotki.
W ten sposób udało nam się zobaczyć zamknięty zamek Hochosterwitz i miasteczko Sankt Veit an der Glan. Zwiedziliśmy też starówkę Klagenfurt'u.

Das Schloss Hochosterwitz

Następnego dnia pomimo pogody pod psem (Gniewoszem?) wyruszyliśmy na pieszą wycieczkę dookoła jeziora. Trasa wiodła przez okoliczne pagórki i lasy je porastające. Natknęliśmy się tam na sarny i liczne Salamandry. I choć nisko osiadłe chmury nie pozwalały dojrzeć ośnieżonych szczytów gór, to Wörthersee i tak uraczyło nas magicznymi widokami. Staszek prowadził całkiem niezłą sesję RPG, która miała ciągnąć się aż do ostatnich chwil naszej wyprawy. Okazało się, że trochę przedobrzyliśmy z planem i zrobiliśmy tylko połowę zamierzonej trasy. Jednak najlepszy był motyw powrotu. Wychodząc z malowniczego kościółka zaczepiliśmy PIERWSZY samochód. Co się okazało? Dziewczyna wracała do swojego domu. Domu, który znajduje się na Mozartstrasse. Kilkanaście metrów od Mozartheim'u.

Magiczny widok z jednego z pagórków na Maria Worth.

Wieczorem do pokoju przypadkiem zwaliła się cała ekipa Erasmusów. (- Co robicie? -A, nie wiemy) Następnego dnia mieliśmy rozpocząć naszą międzynarodową wyprawę. W samo południe wypożyczyć samochód i ruszyć przez Słowenię do włoskiego Triestu.

Pamiętajcie, nic nigdy nie działa zgodnie z planem.

PS. Te i inne zdjęcia można oglądać na:
http://picasaweb.google.com/arion.elannun/AustriaSloveniaItaly2009#
http://picasaweb.google.com/arion.elannun/KlejdzenfartCensoredPortraits#