sobota, 28 marca 2009

Spices and reconciliation

Odwiedziłem Sai'a. Sai poczęstował mnie swoim indyjskim jedzeniem. Tym razem było to Chicken Bhiryani. Oczywiście ominąłem część chicken.
Przez następną godzinę paliło mnie w środku. To wcale nie jest ostre, rzecze Sai, patrząc jak dopijam końcówkę wody z 1,5 litrowej butelki. Prawdziwe dobrze przyprawione jedzenie to mamyw w Indiach.

Obok pokoju Sai'a. Znajduje się kącik telewizyjny, jakiś czas temu zbudowany przez Hindusów. W tymże kąciku znajdują się dwa łóżka. Kolektywny materac przechodni, z jednego z nich, znalazł się w moim pokoju. Karimata i śpiwór czekają w napięciu. Warum?

Dzisiaj o 19.45 na śmiesznie małym lotnisku w Klagenfurcie, wyląduje samolot z Wojciechem w środku.
We wtorek dolecą Julek i Staszek. Wszyscy trzej lecą z Londynu. Por que?
Odpowiedzi należy szukać w tanich lotach Ryan Air'a. Zdaje się, że dostanie się do Klagenfurtu nie powinna ich wynieść więcej niż 10 euro. Szykuje się intensywna podróż na styku trzech światów.

piątek, 27 marca 2009

Empty event

Lehrveranstaltung. An empty event.

Do pierwszej w nocy przygotowywałem prezentację o kontaktach europejskiego świata z Islamem.
Około drugiej przewróciłem się na dziesiąty z kolei bok. Piętro wyżej Hiszpanki albo się kłóciły, albo co bardziej prawdopodobne, po prostu rozmawiały. W każdym razie udało mi się nawet częściowo zrozumieć co mówiły. To bardzo dobrze może ktoś powiedzieć. Tak dobrze. Wybornie. Ale, do jasnej ciasnej, nie o drugiej w nocy. Z pomocą przyszły nie używane od dawna zatyczki do uszu.
Dobrze, że wcześniej pożyczyłem chleb bo inaczej nie miałbym co jeść rano. Wszystko przez te próby.

Obudziłem się o siódmej w nocy. Od razu z dziesięcioma pomysłami w głowie. Doszlifowałem prezentację i przygotowałem się do wyjścia. Poranek był całkiem ciepły. Słońce powoli zaczęło zacnie grzać. Wziąłem głęboki wdech...

Cały Klagenfurt pachnie teraz nawozem. Nagle małe pole uprawne znajdujące się obok Mozartheim'u, które zwykle umożliwiało podziwianie niczym nie zasłoniętych widoków, nie pozwalało się nawet zatrzymać. Tym razem poranna jazda na rowerze nie szła topornie i do Uniwerku dojechałem w rekordowym czasie. Wbiegłem do środka. Drzwi do sali wykładowej były otwarte. Była całkowicie pusta, ale obiecany przez profesora kabel do podłączenia laptopa leżał na swoim, widocznym miejscu. Czym rychlej zacząłem podłączać sprzęt i sprawdzać, czy prezentacja działa. (Zadziałało!!)

Po jakichś pięciu minutach w drzwiach pojawiła się jedna z uczestniczek tego samego kursu. Co robisz? Zapytała. Przygotowuję się do prezentacji. Odparłem. Na to ona wybucha śmiechem i każe mi podejść do drzwi. Od razu wiedziałem co się święci. I rzeczywiście na drzwiach wisiała kartka z zaczarowaną formułką: Lehrveranstaltung fählt aus.
Częstotliwość z jaką ten proceder zachodzi w klagenfurckim uniwersytecie stanowczo przekracza wszelkie ustawowe normy. Nie żebym nie zdążył się do tego przyzwyczaić, ale jakoś przez ostatnie dwa tygodnie, żadne z zajęć nie wypadło, więc zdążyłem o tym zapomnieć. Wziąłem kolejny głęboki oddech.
Znów zrozumiałem swój błąd i prędko ruszyłem ku ciepłemu łóżeczku. Okno zamknąłem.


PS. Wytłumaczenie tytułu - lingwistycznego żarciku (dla znających niemiecki). Leervernastaltung.

Bo Gerlitzen widać z biblioteki uniwersyteckiej

Widok na Klagenfurt i Wörthersee.

Jezioro pod Gerlitzen.

Słowenia. Triglav po prawej.

Cykl wyciągowy.




Włochy.

Villach.

Szczyt Gerlitzen.

Jadłodajnia na szczycie i płyty osłaniające od wiatru.

The TEAM!

czwartek, 26 marca 2009

Lengyel, magyar – két jó barát, együtt harcol, s issza borát

- My friend told me that ever time she meets polish people they become good friends. I don't know why, but it's true!
- Hey! It's same with us.
- Na zdrowie!
- Egészségére!



23 marca to dzień szczególny. Co wyróżnia go spośród 365(6) dni w roku? Przeczytałem na Wikipedii, że 23 marca jest Dniem Przyjaźni - Polsko-Węgierskiej. Nie myśląc długo (wcale?) postanowiłem przekuć suchy wikipediowy fakt w czyn. Oczywiście zarówno Węgrom jak i Polakom strasznie ten pomysł przypadł do gustu. Z przyczyn logistycznych nie mogliśmy jednak świętować w poniedziałek. Tego dnia wieczorem miał dojechać zestaw polskich potraw i alkoholi. Przyjęcie miało ruszyć w środę.

Elektroniczne palniki w trzech różnych pokojach na trzech różnych piętrach Mozartheim'u zaczęły powoli się rozgrzewać. Na pierwszym piętrze smażyły się pieczarki i kiełbasa. Na trzecim co chwilkę mieszałem duszącą się kapuchę. W przerwach pomiędzy mieszaniem, rozwiązywałem debilne testy na facebooku i klafciłem przez gadu. Oto dwa przykłady rozmów, które pozostały w archiwum mojego GG.

- Tymianek!
- Już szukam.
....
- A gdzie jest tymianek?
- Hmm. Nie wiem.
- Przeszukałem wszystko i znalazłem tylko zioła prowansalskie.
- Eeee. Dawaj.

- Macie może czerwone wytrawne wino?
- Mamy cebulę.
- A dzięki, cebulę już zdobyłem. (swoją drogą musiałem ciekawie wyglądać biegając po korytarzu owinięty ręcznikiem, zamiast fartucha i pytając wszystkich o cebulę)
- Mamy wino ale takie za 2 euro. Może tego nie wlewać, żeby nie popsuć smaku?
- Dawajcie.

Na palniku znajdującym się na drugim piętrze gotował się dla mnie ryż na obiad. Moje oba palniki zajęte były przez garnki z prebigosem. Zapach bigosu całkiem szybko rozniósł się po całym korytarzu.

W tym miejscu następuje przerwa na zajęcia z niemieckiego. Trwają tylko 3 godziny. Bigos przez cały ten czas się dusił się. Jak wróciłem był już dobry.

Drugie danie czyli barszcz z uszkami było całkiem proste do przyrządzenia. Barszcz był z paczki a za polskie uszka robiły włoskie tortellini con funghi. Barszcz w przeciwieństwie do bigosu okazał się niewypałem, gdyż nie było jak go nabierać i na czym jeść. O ile tortellini gotowałem jeszcze w swoim pokoju, tak barszcz robiliśmy już wspólnie w z Węgrami w pokaźnej kuchni Concordii. Węgrzy przygotowywali Palacsinta czyli nasze naleśniki. Polska ekipa wpadła tam i zabrała się do przygotowywania chleba ze smalcem, kiszonych ogórków, pierogów i barszczu.
Oczywiście powstał niesamowity zamęt. Chaos. Parokrotnie sięgając łyżką nad smażącym się naleśnikiem skapło mi troszku barszczu, nadając naleśnikom bardziej egzotyczny posmak. Tłuszcz z zapalczywością godną nazisty postanowił nas wszystkich poparzyć. Połowa pierogów w ogóle nie nadawała się do gotowania. Nie przetrwały podróży. Te które przetrwały, smażone razem z cebulką, wyszły pierwszorzędnie.
Jedzenie przeniosło się do imprezowej piwnicy.

Jedzenie. Loading 80%.

Powiesiliśmy z Viki węgierskie i polskie barwy narodowe zrobione bibuły. Oczywiście przytachałem też swoją flagę. Jedzenie rozkładaliśmy w rytm Tańców Węgierskich Bhrams'a. Ułożyłem dwa krzesła, na których stanęliśmy z Viki, by wygłosić, krótkie przemówienie o historii polsko- węgierskiej przyjaźni, o prawdziwym, węgierskim pochodzeniu naleśników i o tym, że wódkę należy zagryźć kiszonym ogórkiem.
Michelle zajął się muzyką. Trzeba mu oddać, że zna się chłopak na rzeczy. Przygotował porządną listę z muzyką, która zadowoliła każdego. Od starych beatów, przez rock, i rn'b do techno (ale nie za dużo, tylko 3 piosenki) i potem z powrotem. Znalazło się też miejsce dla polskich piosenek (Czarne oczy!).
Była to pierwsza impreza organizowana (częściowo) przez Polaków, która nie skończyła się wlotem właściciela Concordii, pana Nüsser'a straszącego pijanych studentów gaśnicą. Tradycji nie stało się zadość.

W szeregu zbiórka!

Pieroooooożki!

PS. Uwielbiam gotować. Mógłbym spokojnie pracować jako kucharz i spełniać się w tej robocie. Ale NIE ZDZIERŻĘ mycia naczyń. ZGROZA! Oczywiście, ktoś musiał umyć te wszystkie gary.

sobota, 21 marca 2009

Die Jause

Jedyne co znajduję dobrego w austriackim jedzeniu to włoskie jedzenie.*

Nie wiem jak to się stało, ale w pewnym momencie zorientowałem się, że otoczony jestem włoskimi potrawami i przyprawami.

Wszystko smażę na oliwie. Zamiast kiszonych ogórków wcinam oliwki. Skibki smaruje niesamowitym pesto genovese (nie jest z Genewy tylko z miasta Krzysia Kolumba, Genui) albo zrobionego z suszonych na słońcu pomidorów peso siciliana. Czasem pesto ląduje na śmierdzącym lecz pysznym tyrolskim serze.
Na obiad wcinam pierożkopodobne Tortellini con fungi z sosem bazyliowym (sugo con basilico). A jak nie ma specjalnie czasu na obiad to kupuję PIZZĘ! Wiem, pizza niesamowita sprawa. Tyle, że jest zrobiona przez Włochów.
Na czyjekolwiek urodziny wcinamy torcik Tiramisu. Czasem trafia się panettone lub pandoro.
Na kursie z niemieckiego siedzę obok kolesia, którego rodzina od dwóch wieków produkuje wino.
Wcale nie tanie wino.


Jak wreszcie się ociepli to z chęcią pójdę na lody.
Włoskie.


*No może sery mają tutaj całkiem dobre.

PS. Nie wspominam tutaj o kuchni indyjskiej, która wymyka się wszelkim europejskim przymiotnikom, które próbują ją opisać.

środa, 18 marca 2009

Potrzebuję poszumu jesiennych liści

W poniedziałek, korzystając z godzinnej przerwy pomiędzy wykładami, ruszyłem prosto przed siebie. Towarzyszył mi wierny rower.
We wtorek zajechałem jeszcze dalej i zdobyłem pierwsze wzgórze.
W środę znalazłem ukryty na jednym ze wzgórz domek Gustav'a Mahler'a.
W czwartek objechałem Worthersee dookoła.

Zdjęcia by: Naczelny Fotograf Mozartheim'u Sai.


Zima nie do końca wyprowadziła się z Klagenfurtu.

Ale wiosna dzielnie zdobywa kolejne pozycje.

Jesień też wtrąca swoje trzy grosze.

Przejazd przez park, koło szachownic.

Potem szybko brzegiem jeziora i pod górkę.

Wjazd do lasu.

Krótka jazda pod górkę.

I można podziwiać widoki.

Widok Gór.

Widok Jeziora.

Widok Gór i jeziora.

Albo spojrzeć pod nogi.

I patrzeć.

By stwierdzić, że minął cały dzień.

piątek, 13 marca 2009

Blubry

W sensie bezsensu. Bezsęsu! Z braku czasu w wirze chaosu. W wirze walczyka.

Tempus fugit. Trochę przesadziłem z planem zajęć. Ok. Kurs z języka niemieckiego prowadzony jest przez jakiegoś oszołoma, który ciągle coś zadaje. Próby zajmują więcej czasu niż myślałem. A przecież są jeszcze inne bardziej ludzkie zobowiązania takie jak urodziny jednej z koleżanek. Przez ostatni tydzień zacząłem jadać bardzo nieregularnie. Kolacji nie jadłem prawie wcale. Bułki w szafce stwardniały tak bardzo, że można nimi zabić. Wystarczy taką bułką rzucić w kogoś, by usłyszeć w sądzie zarzut usiłowania dokonania zabójstwa. Zdaje się, że raz musiałem zamówić pizze, a raz całkowicie zapomniałem zjeść obiadu.

Oburzonym poprzednim wpisem mówię z góry! Jak nie możesz powiedzieć: POCHWA, to jak masz potem słuchać o brutalnym gwałcie dokonanym na bośniackiej kobiecie? Sześciu żołnierzy trzymało ją w piwnicy przez siedem długich dni i używało sobie do woli, aż straciła połowę sromu. Niektóre rzeczy trzeba nazywać po imieniu.

*

Fama poszła w świat. Zapisane martwym tuszem drukarki przepisy BHP popełniły samobójstwo. 80 osób na sali to dopuszczalny limit. Przestałem liczyć wchodzących na piątkowe przedstawienie The Vagina Monologues kiedy liczba sprzedanych biletów przekroczyła 120.
Dla siedzących na podłodze naprędce przygotowaliśmy poduszki. Wielu stało. Nie narzekali. Jeden z palantów - profesorów (już my wiemy, kto to był, swoją drogą zabrał on na przedstawienie swoją siedmioletnią córkę) zaśmiał się na wzmiance o raku. Raku tam na dole. Dzięki niemu monolog o tytule My Vagina is angry!!! wypadł o wiele bardziej autentycznie. Chociaż i tak dziewczyna go wykonująca, nie potrzebowała tego nieszczęsnego wspomagacza.

Karton z dotacjami był bardzo ciężki. Nikt nawet nie przeliczył kwoty. Widziałem ludzi, którzy przyszli na przedstawienie drugi raz. Widziałem też ludzi, którzy otwierali swoje portfele odwracali do góry nogami i wysypywali całą zawartość do kartonu.

Później bankiet. Na bankiecie zainteresowali mnie dwaj panowie, którzy okazali się bardzo mili. Są teraz moimi nowymi współlokatorami. Przedstawiam wam:





Ucieleśnienie męskości. CLINT! Wspólna przejażdżka niestety nie w Gran Torino, ale zwykłym Ferrari.

Bankiet. Rozmowy do późna i jedzenie. Gratulacje i podziękowania. Rozmawiałem z Tare o ogromie pracy jaką musiała wykonać Val, żeby wszystko styknęło. I nagle wpadł mi do głowy pomysł, żeby zawołać Val i jej to wszystko powiedzieć. Zwykle nikt nie pamięta o tych, którzy wykonali najczarniejszą robotę. Widziałem prawdziwe łzy wzruszenia i szczęścia. Nagle wzrok mi się rozmazał. Wcale nie spadły mi okulary, to jedna z łez spłynęła po policzku. Dawno nie przeżyłem tak szczerego wybuchu przyjaznych emocji. Potem jeszcze tylko noszenie stołów i krzeseł. Około drugiej w nocy byliśmy wyczerpani zarówno psychicznie jak i fizycznie. Ale szczęśliwi jak nigdy.

Bardzo dobrze, że mężczyźni byli na widowni! Dobrze, że DRANIE, mają okazję obejrzeć się w lustrze! W Austrii w zeszłym roku doszło do ponad pięciu tysięcy gwałtów (dla prawników: zgwałceń). W Polsce do 1611 zgwałceń. Wystarczy spojrzeć na liczbę mieszkańców oby tych krajów by dostrzec, że z Austrią jest zdecydowanie coś nie tak.
I nie ma superbohaterów, którzy by to zmienili.

Czas superbohaterów minął! Emerytura lub pozostanie wyrzutkiem społeczeństwa! Oto alternatywy!


Super Erasmus wypatruje imprezy do uratowania. Ale! Przecież jest post. Imprezy nie potrzebują ratunku. Szybkim susem Super Erasmus zeskakuje ze schodów i dosiada swój wehikuł! Peleryna wkręcona w szprychy. Superbohaterowie nie mają lekko.
Zjazd czy też dla niektórych zlot Superbohaterów w Klagenfurcie odbył się w tajemnicy przed prasą i mediami. Był Batman, był Superman, Zorro, Robin, Hulk, Hancock, Kobieta Kot, Mutanci, był nawet Günther. Konkurs na najlepszy strój wygrali bracia MARIO I LUIGI! Chociaż wszyscy wiedzieliśmy, że zwycięstwo powinno należeć do lokalnych bohaterów z BZÖ szybujących wysoko w sondażach! Najważniejsi z nich to Uwe, Gerhard i Harald. Bliscy przyjaciele. Bardzo bliscy.



-Przepraszam jest pan Austriakiem?
-Nie.
- Wypi..........



Chleba i igrzysk! Tłum Erasmusowców wdarł się do restauracji Hirter Botschaft. Chleba dostatek. Igrzyska czas zacząć! Czas na drugą edycję PUB CRAWL. Konkurencje te same. Picie na czas. Podawania karty z ust do ust. Quiz wiedzy o Austrii. Limbo.
Zespół THE DRUNK VAGINAS nie wygrał. Zajęliśmy trzecie miejsce. Trzeba ustąpić miejsca nowym tankowcom. Port jest bardzo ciasny. Ciasno było też w każdym kolejnym Pubie. Chaos potęgował się z każdą minutą. Trzy drużyny rozpuściły się w klagenfurckiej nocy. Kilka się przerzedziło. Ostatnia stacja, klub Los Amigos. Co tu, do jasnej ciasnej, robi moja grupa z Deutsch Sprachkurs? Do teraz nie wiem jak się tam znaleźli. Wiem za to jak dotarł tam Sai.

Sai po dwóch nieprzespanych nocach, ciągłej pracy i piciu czarnej herbaty, zasnął. Obudził dość późno wieczorem i poszedł na miasto. Tam natrafił na odpryski jednej z erasmusowych drużyn. To oni go poinformowali, że zmierzają do klubu Los Amigos, po czym w pijanym amoku ruszyli w przeciwnym kierunku. Sai, jak już wiemy trafił gdzie trzeba. Tam poczekaliśmy na ogłoszenie wyników konkursu po to by zgarnąć czekoladki i ulotnić się do Mozartheim'u.

Anegdotka końcowa:
Trwa spotkanie organizacyjne, które dotyczy Four Plays for Coarse Actors. WTEM! Do sali weszła jedna z pań profesor. Otworzyła okno, by po chwili przez nie wyjść na zewnątrz.
Koniec anegdotki końcowej.

Oddech. Potrzebuję oddechu. Spokojnego, głębokiego i nie skrępowanego. Potrzebuję...

czwartek, 12 marca 2009

Spisek!

Kiedy w niedzielny wieczór w Mozartheim'owym pokoju komputerowym z dobrodziejstw darmowego internetu korzystał znany austriacki malarz Karl Mayer, wydawało się, ze to po prostu zwykły zbieg okoliczności.

Już nie wierzę w zbiegi okoliczności.

Następnego dnia o bezlitosnej godzinie, ósmej w nocy, zostałem brutalnie obudzony trzaskaniem w drzwi. Stoczyłem się z łóżka, doczołgałem do kluczy i w końcu otworzyłem drzwi. Przede mną stał Pan Majster i jego Pomocnik. Malarze. Jak Karl Mayer.
- Jutro o 8.00 malujemy ten pokój! - powiedział w bąblowy austriacki sposób Pan Majster.
Jego Pomocnik wywalił na korytarz moich sąsiadów. Włocha i Anglika. Dzisiaj ich kolej na malowanie pokoju. Postanowiliśmy z Janem, że wstaniemy o 7.00 i przygotujemy pokój na najście.

Następnego dnia o bezlitosnej godzinie, ósmej w nocy, zostałem brutalnie obudzony trzaskaniem w drzwi. Tym razem to Jan zwlekł się pierwszy. Ja szybko zgarnąłem sprzęt ze stołu. Laptopa schowałem do jedynej szafki na klucz jaką mamy. Flagę ściągnąłem wczoraj wieczorem. W dwie minuty byliśmy gotowi. Udałem się na przymusową, tymczasową, emigrację. Na wykładzie spałem. Kiedy profesor zapytał mnie czy jako Erasmusowiec rozumiem jego wykład, odparłem, że mówi bardzo wyraźną niemczyzną.

Następnego dnia wstałem o 13.00. Rano.


PS. Następne przedstawienie, które INEPT bierze na ruszt to: Four plays for coarse actors autorstwa Michael'a Green'a.
Któż to taki ten coarse actor? Otóż coarse actor to taki aktor, który pamięta wszystkie teksty, tylko zapomniał o kolejności. To taki aktor, który wkłada sztuczną brodę, kurzajkę i protezę na każdą scenę. Niektórzy z nich bardzo chcą osiągnąć sukces, ale są skazani na klęskę. Inny po prostu chcą zginąć pod koniec pierwszej sceny, żeby wcześniej wyjść na piwo. To właśnie o nich jest to przedstawienie.

({VDAY})

Dziewczynom.


- Pochwa.
- Co?
- Proszę powiedzieć pochwa.
- Co?
- Inaczej nie sprzedamy biletu.
- Pochwa.
- 3 euro. W tym roku zbieramy pieniądze dla kobiet z Demokratycznej Republiki Konga i austriackiego Feldkirchen. Wydaną resztę można wrzucić do pudełeczka tutaj. O! Dziękuję. Miłego seansu.

Każdy, kto chciał obejrzeć The Vagina Monologues musiał wymówić magiczne słowo. Był to rodzaj chrztu bojowego. Przecież widzowie mieli usłyszeć to słowo ponad dwieście razy w ciągu nadchodzących dwóch godzin. I to nie tylko w tej poprawnej politycznie wersji.
Zmusiłem każdego kto wchodził do powiedzenia: Vagina. I tylko jedna osoba nie powiedziała. Ale i tak weszła. Oto dialog jaki między nami się wywiązał. (Tłum.- Piotr)

- Dobry wieczór. Czy może pani powiedzieć: pochwa?
- Czy mówi pan po niemiecku?
- Tak, naturalnie.
- Jestem przedstawicielką karynckiego Landtagu i mam zapewnione wejście za darmo.
- .......(Ja pierdziu, bilet wstępu kosztuje tylko 3 euro)- pomyślałem.
- To może dotacja? Zbieramy na...
- Wrrrrrrrr. - To mówiąc, wrzuciła 10 Euro do skrzyneczki i weszła butnym krokiem do sali gdzie obywało się przedstawienie. Nie kupiła biletu.

...


Dziewięć dziewcząt. Wszystkie niezwykle pewne siebie. Silne. Czuć, że emanuje z nich energia. Jeszcze parę chwil i powietrze wokół nich zacznie parować. Dowcipkują i uśmiechają się do siebie. Wszystkie bardzo piękne, bardzo kobiece. Każda na swój naturalny sposób. Wielu przedstawicieli płci brzydkiej poczuło się niepewnie widząc owe dziewięć dziewcząt. Bardzo szybko milknęli na ich widok. Nie wiedzieli jeszcze, że za moment przeistoczą się one w lesbijki, w ofiary gwałtów, w kobiety świadome swojej kobiecości. Mężczyźni mieli ścichnąć jeszcze bardziej. Niektórzy, czując się nieswojo, wiercili się w swoich siedzeniach. I dobrze.

Męskość w odwrocie. Statystyczny młody chłopak kojarzy się teraz ze zniewieściałym, gładkim baby-face'em, który ładnie pachnie i żali się, że nie potrafi rozpinać staników. Przeczytałem, że w odpowiedzi na The Vagina Monologues faceci stworzyli The Penis Monologues. Brzmi to trochę jak chwytanie się ostatniej brzytwy ratunku. Oczywiście The Penis Monologues to tylko nieszczęsna parodia oryginału. Męskość w odwrocie. Odmawiam zgolenia brody.

Dziewczyny przygotowały się naprawdę dobrze i zagrały na profesjonalnym poziomie. Zawsze byłem za feministkami, które (całkiem racjonalnie) walczą przeciwko męskiej przemocy. Przepełnione lewacką ideologią kobiety - krzykacze, cóż, powiedzmy, że jakoś do mnie nie trafiają. W Austrii z głęboko zakorzenionym patriarchalnym modelem rodziny i Franzem Josephem, potrzeba jeszcze sporo pracy nad zmianą świadomości. Statystyki mówią, że 49% Austriaczek zostało zmuszonych do ich pierwszego razu. Zapytałem koleżankę o te statystyki. Nooo, ja też zostałam zmuszona, odparła.

Tego wieczoru, jako kasjer i pan od zachęcania ludzi do dotowania musiałem przeliczyć zyski. Udało się uzbierać ponad 300 Euro. Oczywiście nic nie zarobiliśmy, gdyż cały dochód przeznaczyliśmy dla organizacji charytatywnych. TVM zostaną zagrane raz jeszcze w piątek.


Dziewczyny, sorry za tę końcówkę.

Jedna z dziewięciu dziewcząt niosła dywan potrzebny do przedstawienia. Zaoferowałem swoją pomoc. Nie. Odparła. Jestem kobietą niezależną. Pięć minut później zawołała mnie, żebym włączył sprzęt do odtwarzania muzyki.

niedziela, 8 marca 2009

Ach to Ty!

Zima w Klagenfurcie kojarzy się bardziej z porannymi mgłami, ciągle zachmurzonym niebem i sporadycznymi deszczami niż ze śniegiem i ślizgawkami.
Kiedy tydzień temu przyjechałem ponownie do tej oazy lenistwa, jaką stanowi K-furt przywitała mnie właśnie taka syfiasta pogoda. Wyglądało na to, że jeszcze długo będzie się utrzymywać. Prognozy pogody nie zostawiały miejsca na wątpliwości.

Jednak poranne mgły się rozwiały.
Niebo się przerzedziło.
Deszcz przestał padać.
Resztki śniegu zdążyły stopnieć.

Akurat myłem naczynia, kiedy do pokoju niespodziewanie wlało się ciepło-pomarańczowe światło zachodzącego Słońca. Odbijało się od polskiej flagi, którą w końcu powiesiłem nad łóżkiem i wypełniło cały pokój. Wszedłem na szóste piętro i wyszedłem na balkon. Słońce właśnie chowało się za górami.
Następnego dnia zrobiłem sobie rowerowy spacer. Nic nie zasłaniało białych od śniegu szczytów otaczających Klagenfurt. Powietrze nie mogło być też bardziej czyste. Na drzewach, pomiędzy rozwijającymi się pąkami, śpiewały różne ptaki, które zdążyły już wrócić z południowych wakacji. Melodie, które wygrywały były niezłą odmianą od zimowego krakania gawronów.

Rower sam zaprowadził mnie nad jezioro. Siedząc na pomoście powoli chłonąłem otoczenie. Widok gór zmysłem dotyku. Dźwięk wody uderzającej o brzeg, zmysłem wzroku. Zaloty pięknie ubarwionych kaczorów i mniej pięknych, szarych kaczek, zmysłem słuchu. Nade mną, na wielkim błękicie, jaśniało włoskie prażące słońce, które próbowało ogrzać pozostałości zimowego powietrza.

*
*
*

Dziewięć miesięcy później komputer w karynckim biurze statystycznym odnotował silny wzrost urodzeń. Nikt, nawet najtęższe głowy sprowadzone z uniwersytetu, nie potrafił wyjaśnić tego dziwnego zjawiska. W kilku urzędniczych głowach zaświtała nawet nadzieja na przełamanie nieszczęsnej tendencji przyrostu naturalnego, która już od kilu lat spędzała im sen z oczu.

Wynik zdziwił nawet, będącego akurat w opozycji w karynckim Landtag'u, przewodniczącego partii socjalistów. Przecież tyle wydaliśmy na te prezerwatywy rozdawane w czasie kampanii wyborczej! Nie dość, że wybrali (45%!) tę nieszczęsną partię świętej pa..., tfu co też ja plotę, zmarłego Haider'a, to jeszcze to! Polityka to nie gala rozdania Oskarów, żeby wynagradzać zmarłych aktorów. Donnerwetter!
To wykrzykując prezes kopnął pobliski śmietnik, łamiąc tym samym jeden z palców u nogi. Donnerwetter! Powtórzył.

*
*
*

Kiedy wracałem z rowerowego spaceru nawet nie zwróciłem uwagi na zewsząd mnie otaczające plakaty wyborcze. Przypinając rower wziąłem głęboki wdech, a ciepłe powietrze wypełniło całe płuca.

Wróciłem do Klagenfurt'u.



EPILOG:

Następnego dnia, kiedy się obudziłem i wyjrzałem przez okno, zauważyłem, że pada śnieg. Donnerwetter!

piątek, 6 marca 2009

Historia pewnego plakatu

The Vagina Monologues.

Taki tytuł nosi najnowsza produkcja INEPT English Theatre. Wystawimy ją niedługo po Międzynarodowym Dniu Kobiet. Dwa razy. Dochód przeznaczymy dla organizacji charytatywnych wspierających kobiety.
Z racji mojej płci nie mogę jednak zagrać w TVM. Zamiast tego wspieram ekipę jako pan od świateł, pan od biletów i jako rozwiesiciel plakatów. Oto historia jednego z nich.

- Piotro! Weźmiesz ten plakat do Mozartheim'u. OK?
- Ok. Wezmę.

Kiedy dwie godziny później wychodziłem z sali, w której trwały próby, plakat leżał na stole. Spieszyłem się na trzygodzinne zajęcia z niemieckiego. Postać nowego nauczyciela stanowczo odstrasza od spóźniania się. O plakacie przypomniałem sobie nudząc się niemiłosiernie na niemieckim i uciekając do dziedziny moich myśli. Czekając na przerwę w zajęciach z niepokojem obserwowałem przez okno coraz intensywniej padający deszcz. Nie pamiętam co było tematem zajęć.
Nauczyciel wreszcie ogłasza przerwę. Zrywam się z miejsca i zdecydowanym, szybkim krokiem ruszam ku drzwiom. Na zewnątrz oberwanie chmury. Leje jak koń po wyścigach.
Szybki bieg do budynku, w którym odbywały się próby. Żeby jeszcze nie skończyli...
Dobiegam. Są! Właśnie zbierają się do wyjścia. Zastanawiają się jak ochronić plakaty przed deszczem.

Wziąłem swój plakat i włożyłem za sweter. Był całkiem spory i trochę wystawał. Będę musiał biec pochylony. Pani Prezes miała więcej problemu. Miała ze sobą jakieś trzydzieści plakatów i trzeba było je jakoś przetransportować. Bezpiecznie przetransportować. Działając bardziej instynktownie, niż myśląc, spojrzałem do śmietnika. Pusty. Wyciągnąłem więc worek foliowy i okryłem resztę plakatów. Genialne w swej prostocie. Sam się sobie dziwię.

Szybki bieg z powrotem na zajęcia. Tym razem też zdążyłem. Pojawił się jednak kolejny problem, którym był powrót z plakatem do akademika. Nie przestawało lać, a ja przyjechałem rowerem. Plakat włożyłem pod sweter i płaszcz i podtrzymywałem go jedną ręką. Drugą trzymałem kierownicę.

Kiedy kurs niemieckiego się skończył była już prawie dziewiąta wieczorem. W pozbawionym świateł Klagenfurcie było już ciemno. Jedynie potężna łuna bijąca od stadionu rozświetlała niebo. Ciszę sporadycznie rozdzierały okrzyki kibiców. Zasłuchując się w melodię śpiewaną tysiącami kibicowych głosów, nie rozróżniłem mroku nocy od równie mrocznego żywopłotu. Rezultaty mogły być dwa. Pierwszy to taki, że siłą impetu przebiję żywopłot i wyjadę drugą stroną. Drugi to kraksa. Los wybrał dla mnie tę drugą okoliczność.
Plakat ubrudził się błotkiem i trochę się pogniótł. Przez następne pół godziny próbowałem go doprowadzić do stanu możliwej wieszalności. Udało się.

Misja transport wykonana. Kolejnym zadaniem było wywieszenie plakatu na drzwiach frontowych. Potrzebna byłą tylko zgoda Studentsheimvertreter'a o uroczym przezwisku (które niezwykle trafnie oddaje jego wygląd i charakter) - Blabi. Problem z Blabim jest taki, że Blabi'ego jest wszędzie pełno. A jak ktoś jest wszędzie, to jest nigdzie. I rzeczywiście. Zwykle co chwilę na niego wpadałem jak na przykład biegał po schodach, albo jak wieszał jakieś ogłoszenia, albo jak po prostu szedł sobie gdzieśtam. Czasem można było go nawet złapać w jego pokoju.
Teraz, kiedy musiałem go znaleźć, zapadł się pod ziemię.

Istotnie. Blabi był tego dnia wyjątkowo zalatany. Obchodził urodziny. Kiedy wreszcie go znalazłem, bardziej leżał na ziemi niż stał. Dał mi kubek z szampanem i podetknął dyktafon pod twarz.
- Powiedz coś na moje urodziny. - wybełkotał.
Zaśpiewałem Sto lat.

Później zagadnąłem go o INEPT English Theater i plakat, ale jedyną odpowiedź jaką otrzymałem było to, że on też chce zagrać w następnym przedstawieniu.
Kiedy następnego dnia znalazłem go w swoim biurze od razu postawił pieczątkę na plakacie i złożył podpis. I jeszcze pożyczył taśmę klejącą. Idealna protokooperacja pomiędzy światem sztuki i światem polityki. Przynajmniej na małą skalę.

Oczojebnie różowy plakat zawisł na drzwiach Mozartheim'u. Dumnie informuje przechodniów o The Vagina Monologues.

środa, 4 marca 2009

Jesteśmy wszędzie!

Był ciepły wrześniowy poranek. Autobus linii 90, jak codziennie o tej porze dnia, stał w korkach na ulicy Garbary. Pech chciał, że wiele lat wcześniej przy tej ulicy powstała palarnia kawy. W centrum miasta. Spoceni ludzie w autobusie pootwierali wszystkie możliwe okienka, żeby wpuścić trochę świeżego porannego powietrza. Zamiast późnoletniego zefirku do wnętrza autobusu, niczym parowóz, który po zatrzymaniu się na stacji musi wydać wydech z nagromadzonej w czasie całej podróży pary, wtoczyło się ciężkie zapachem prażonej kawy powietrze. Niespotykane o tej porze roku upały doszczętnie wysuszyły powietrze. Zaduch jeszcze się spotęgował. Jeden z pasażerów odkaszlnął, czym wywołał istną nawałnicę kasłania. Piotr nie wiedział jeszcze, że bardzo szybko przyzwyczai się do korków w kawowej atmosferze.

- Dziadek mówił, że ostatni raz taki ciepły wrzesień był w 39. Ładnie się zaczyna – pomyślał.

W końcu, po bezsensownie długim przebywaniu w korkach ulicznych Piotrowi udało się dojechać do Pewnego Znanego Poznańskiego Liceum Ogólnokształcącego. Był pełen mieszanych uczuć i niepewności, które zwykle towarzyszą rozpoczynaniu nauki w nowej szkole i co ważniejsze, życiu w nowym środowisku. Oczywiście nie miał zielonego pojęcia, w której sali będzie miał pierwszą lekcję. W zasadzie niespecjalnie uważał na lekcji organizacyjnej i nie zapisał planu. Jedynym ratunkiem z beznadziejnej sytuacji wydawało się sprawdzenie planu wywieszonego w gablotce na głównym holu. Pech chciał, że w tym samym momencie na ten sam, niewątpliwie genialny w swej prostocie, pomysł wpadła połowa pierwszoroczniaków. Zaowocowało to powstaniem ogromnego tłumu ludzi napierającego na gablotkę, niczym bizony, które znalazłszy małe źródełko, gromadzą się przy wodopoju. Jak w tym programie na Discovery. Piotr wziął rozpęd i z impetem wskoczył w zbiorowisko by rozpuścić się w ludzkiej masie.

*
*
*

W tym samym czasie, stojąc na schodach, Zofia obserwowała coroczne zbiegowisko kotów przy gablotce.

- Jak bizony, przy wodopoju – pomyślała.

Była do tego przyzwyczajona. W końcu właśnie zaczynała czwarty i swój ostatni rok w Pewnym Znanym Poznańskim Liceum Ogólnokształcącym. Nie dające się oddalić przeczucie nadchodzącego końca potęgował widok pierwszoroczniaków, którzy wszystko mają jeszcze przed sobą. Złoty okres ich życia.

- Ach. Oni są już zreformowani. Będą tylko trzy lata. – próbowała się pocieszyć.

Niezwykle zeschizowany swoim pierwszym spóźnieniem w nowej szkole Piotr wbiegł podskokami po schodach. Prawie potrącił przy tym Zofię.

- Coraz gorsza ta młodzież. Z roku na rok coraz gorsza. Schodzą na psy. – powtórzyła w myślach coroczną mantrę.

Los chciał, że pięć i pół roku później spotkali się w szóstym największym mieście Austrii. W Klagenfurcie.



I CO? Mówiłem, że JESTEŚMY wszędzie!

wtorek, 3 marca 2009

Obywatel Europy

Wstaję.

W łóżku obok śpi niemiecki współlokator.
Na śniadanie poczęstuje mnie niemieckim Strizel.
Sięgam po okulary, które leżą obok australijskiej jaszczurki wyrzeźbionej w drewnie.
Otwieram drzwi kluczami, które są przyczepione do koreańskiej smyczy.
Leżały za amerykańskim kartonem i nie mogłem ich znaleźć przez dłuższą chwilę.
Pod prysznicem używam bułgarskiego szamponu.
Jajka na śniadanie smażę na włoskiej oliwie.
Zapijam jajecznicę tureckim napojem na kształt kefiru.
Odkładam napój do lodówki zaraz obok butelki węgierskiego tokaju.
Powyżej leży paczka polskich pierogów.
Kiedy będę je gotował zaproszę Sai’a z Indii.
Oczywiście będzie też polski barszcz.
Włączam komputer z rumuńską muzyką z lat 70.*
Idę zapoznać się z nowym sąsiadem. Jest z Włoch.
Jego współlokator, który właśnie dojechał, z Anglii.
Zbiegiem okoliczności w ręku trzymam ulubiony kubek kupiony w Wielkiej Brytanii.
Herbata w nim jest, rzecz jasna, angielska.
Z przyzwyczajenia zrobiłem ją z miodem, który miał rzekomo powstać z pyłków z całej Unii Europejskiej.
(Ciekawe, bo nie leżąca niedaleko Serbia, czy parę innych Bałkańskich krajów jeszcze nie jest w Unii.)
Później, tego samego dnia, odwiedzam dwóch kolegów w Concordii z czego jeden jest syryjskim Kurdem,
a drugi pół Niemcem i pół Egipcjaninem, dodatkowo noszącym francuskie imię.

Jestem Poznaniakiem.
Polakiem.
Obywatelem Europy.
I świata.

A przynajmniej się tak czuję.


Co cwańsi z was zauważą, że mam nowego współlokatora. Jest Niemcem. Ma swojsko brzmiące imię Jan. Pochodzi z Rheinland-Pfalz i mówi pfalzyjskim (czy jakoś tak) dialektem. Ostatnio umył moje naczynia. Fajnie.

Zacząłem wierzyć, że w końcu nauczę się niemieckiego.



*W tym samym czasie Felipe wiesza na ścianie polską flagę. Na zaszczytnym miejscu pomiędzy flagami Chile i Andaluzji.

Okres przejściowy

Historycy okresem przejściowym określają takie momenty w przeszłości, z którymi niespecjalnie wiadomo co zrobić. Dajmy na to okres po upadku zachodniej części Cesarstwa Rzymskiego, ale przed ukonstytuowaniem się pierwszych państw germańskich, albo czas napoleońskiej przygody w Europie. Ni to kontynuacja rewolucji, ni to powrót do starych czasów. Ogólnie chodzi o to, że jak nie ma się zielonego pojęcia gdzie coś wcisnąć, mówi się, że to okres przejściowy.

Okresem przejściowym pozwoliłem sobie też nazwać ten dziwny i wymykający się uschematyzowaniu czas jaki spędzam w pociągach gdzieś pomiędzy Poznaniem i Klagenfurtem. Onirycznego smaczku dodaje fakt, że jadę pociągiem nocnym. Cezura snu pomiędzy poszczególnymi dniami zawsze mnie fascynowała. A jeszcze ciekawsze wydawały mi się eksperymenty i nadszarpnięcia tej wydawałoby się naturalnej i odwiecznej granicy (ot przez pracę na nocną zmianę czy syndrom powrotu z sylwestrowej imprezy następnego dnia rano) jaką stanowi sen. Zatrzymanie ciągłości świadomości i samotne odkrywanie połaci snu, wydaje się odpowiednią granicą, czyż nie?

Tak się składa, że wsiadam do nocnego pociągu w Katowicach i zasypiam (lub próbuję zasnąć lub, co bliższe prawdy, zasypiam i budzę się wielokrotnie), by obudzić się już w innej rzeczywistości i innym świecie. W świecie gdzie wszystko wolno. Nawet broda mi wolniej rośnie. W wymiarze, gdzie bardziej studiuję niż się uczę. W przestrzeni gdzie życie toczy się po prostu inaczej. Granica, cezura snu wyostrza się jeszcze bardziej jakby chciała skryć jakąś tajemnicę.